A stała się początkiem końca wszystkiego, co nazywałam wspólnym życiem.
Usiedliśmy w kuchni. On spojrzał na mnie spokojnie i powiedział:
– Od dziś mamy rozdzielny budżet. Nie obraź się. To bardziej przejrzyste. Sprawiedliwsze.
Zatkało mnie.Byliśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Płaciliśmy razem kredyt, wychowywaliśmy dziecko, robiliśmy zakupy, dzieliliśmy poduski, kłótnie i śmiech.
Nie miałam własnych oszczędności — pracowałam na pół etatu, bo nasze dziecko często chorowało. To on zarabiał więcej. I zawsze powtarzał, iż "pieniądze są wspólne".
A teraz?
Nagle miałam płacić swoją połowę czynszu. Za prąd. Za gaz. Za mleko, które pije nasz syn.
Za chleb, który kładę rano na stole.
Najpierw sądziłam, iż żartuje. Ale nie żartował. Po tygodniu przyniósł wydruk z arkusza kalkulacyjnego:
„Twoja część rachunków: 1278 zł. Proszę przelewem.”
A potem — w sklepie — przy kasie wyjął telefon i powiedział:
– Te jabłka są twoje, prawda? Wyszło 5,60.
Wszyscy w kolejce patrzyli. A ja czułam, jak ogarnia mnie wstyd i coś jeszcze gorszego: obojętność. Bo kiedyś byliśmy „my”. A teraz zostaliśmy jako dwa osobne rachunki na jednej ladzie życia.
Zaczęłam ukrywać łzy. Przestałam robić zakupy z nim. Przestałam mówić o tym, czego mi brakuje. Bo wiedziałam, iż to nie chodziło o pieniądze. Chodziło o mur, który zaczął budować między nami — paragon po paragonie.
Pewnego dnia znalazłam w jego laptopie notatnik. Planował kupno mieszkania. Samodzielnie. Na swoje nazwisko. W dodatku — w innej dzielnicy.
Nie pytał mnie o zgodę. Nie pytał, co myślę. Nie pytał już o nic.
Spakowałam walizkę. Zostawiłam kartkę:
„Skoro wszystko ma być po połowie, to weź też połowę ciszy, która przez ciebie zapanowała w tym domu. Drugą zabieram ze sobą.”
Nie wiem jeszcze, co dalej. Ale wiem, iż małżeństwo to nie współlokatorstwo z rozpisanym rachunkiem. To albo wspólne serce — albo żadna wspólnota.