Z życia wzięte. "Czekałam na męża z sanatorium z ciastem i rosołem": On zamiast prezentu oznajmił, iż odchodzi do miłości swojego życia
Czekałam przy oknie, patrząc, czy już idzie z walizką. Kiedy wszedł, chciałam się do niego przytulić, ale on odsunął się, jakby bał się mojego dotyku.
– Musimy porozmawiać – powiedział chłodno.
– Myślałam, iż najpierw mnie pocałujesz – zaśmiałam się nerwowo. – A ty od razu taki poważny?
On spojrzał na mnie surowo. – Spotkałem kogoś. W sanatorium. To miłość mojego życia. Odchodzę.
– Co?! – krzyknęłam, czując, iż nogi mam jak z waty. – Po czterdziestu latach małżeństwa mówisz mi coś takiego?!
– To silniejsze ode mnie – odpowiedział bez mrugnięcia okiem. – Przy niej znów czuję się młody, szczęśliwy.
– A ja?! – wrzasnęłam. – A dzieci, wnuki? Całe życie byłam przy tobie – w chorobie, w biedzie, w chwilach, kiedy nikt inny nie chciał ci pomóc. I teraz masz czelność mówić, iż odchodzisz?!
– Nie chcę marnować tego, co mi zostało – rzucił twardo. – Ty jesteś dla mnie jak… rodzina. A ja chcę miłości.
Łzy paliły mi policzki. – Rodzina?! – syknęłam. – Czyli kucharka, sprzątaczka, pielęgniarka, która zawsze była pod ręką?! To byłam ja przez czterdzieści lat?!
– Nie mów tak… – wymamrotał, ale od razu spuścił wzrok.
– A jak mam mówić?! – podeszłam bliżej. – Ty chcesz „szczęścia”? A ja? Ja już nie zasługuję?!
On tylko westchnął i sięgnął po walizkę. – Zrozumiesz kiedyś.
Patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi. Czułam się jak wyrzucony mebel – bezużyteczna, zbędna.
On wrócił z sanatorium nie tylko zdrowszy. Wrócił z decyzją, która rozdarła moje serce.
Przez czterdzieści lat byłam jego żoną. A on swoją „prawdziwą miłość” znalazł dopiero tam – wśród obcych ludzi, daleko ode mnie.