Z życia wzięte. "Córka chce, żebym po stracie męża zamknęła się w żałobie na zawsze": Tyle iż ja przez cały czas pragnę miłości, nie tylko łez

zycie.news 2 godzin temu
Zdjęcie: wdowa @pexels


Wiem, iż to brzmi jak suchy fakt, ale ja mam w głowie tę środę jak ranę. Szpitalny korytarz pachnący płynem do dezynfekcji, światło zimne jak lód i ten dźwięk, kiedy lekarz powiedział „przykro mi”, jakby przepraszał za pogodę, a nie za koniec czyjegoś życia.

Wracałam do domu z jego rzeczami w reklamówce. Reklamówka. Całe małżeństwo spakowane w plastik.

Pierwsze dni po pogrzebie były jak mgła. Ludzie przychodzili, mówili „trzymaj się”, jedli ciasto, a ja patrzyłam na ich usta i nie słyszałam słów. Słyszałam tylko tykanie zegara. I ciszę w sypialni, gdzie po jego stronie łóżka była pustka tak wielka, iż aż bolały plecy.

Córka była przy mnie od początku. A adekwatnie była obok mnie. To różnica.

Córka mówiła: „Mamo, musisz być dzielna. Teraz już tylko modlitwa”.

Ja kiwałam głową, bo nie miałam siły się sprzeczać. Bo w żałobie człowiek jest jak dziecko, które dopiero uczy się oddychać na nowo.

Ale kiedy minął miesiąc, a ja przez cały czas miałam w środku ten głód ciepła, ten brak czyjejś obecności, córka zaczęła się na mnie złościć.

Złościć się na mnie za to, iż żyję.

Pierwszy raz powiedziała to wprost, kiedy zobaczyła, iż ubrałam się ładniej, bo chciałam wyjść do ludzi. Zwykłe spotkanie w bibliotece, nic wielkiego. Po prostu nie chciałam siedzieć w czterech ścianach, patrząc na kubek, z którego pił.

Córka spojrzała na mnie, jakbym zrobiła coś obrzydliwego.

Córka powiedziała: „Ty się malujesz?”.

Odpowiedziałam: „Tak. Chcę wyjść. Przewietrzyć głowę”.

Córka parsknęła.

Córka powiedziała: „Mamo… to nie wypada”.

Nie wypada. Słowo jak klatka.

Ja zapytałam: „Co nie wypada? Oddychać?”.

Córka odpowiedziała: „Wdowa powinna się zachowywać jak wdowa”.

Zrobiło mi się gorąco.

Powiedziałam: „A jak się zachowuje wdowa?”.

Córka powiedziała to, jakby recytowała zasady:

Córka powiedziała: „Cicho. Skromnie. Bez radości. Modlitwa. Cmentarz. Paciorki”.

Paciorki.

To słowo zabolało mnie jak policzek, bo nagle zobaczyłam siebie oczami córki: starsza kobieta, która ma już tylko jedno zadanie - cierpieć godnie, żeby inni czuli się bezpiecznie.

Ja powiedziałam: „Ja nie jestem dekoracją żałoby”.

Córka zbladła.

Córka powiedziała: „Jak możesz tak mówić? Tata jeszcze ciepły w ziemi”.

„Jeszcze ciepły”. A ja poczułam, jak w środku rośnie mi bunt.

Bo ja byłam przy nim do końca. Trzymałam go za rękę, kiedy gasł. Ja też go pochowałam. Ja też płakałam, aż nie miałam łez. I ja też mam prawo żyć dalej.

Ale córka nie widziała we mnie człowieka.

Widziała symbol.

Od tamtej rozmowy zaczęła pilnować mnie jak strażnik.

Kiedy śmiałam się przez telefon z koleżanką, pytała z wyrzutem: „Z czego ty się śmiejesz?”.

Kiedy powiedziałam, iż idę do fryzjera, powiedziała: „Komu chcesz się podobać?”.

Kiedy kupiłam sobie nową bluzkę, rzuciła: „Tata by się w grobie przewrócił”.

I za każdym razem czułam, iż ona nie opłakuje ojca.

Ona opłakuje obraz siebie jako córki idealnej wdowy. Ona chce, żebym cierpiała publicznie, bo wtedy jej świat ma sens. Bo jeżeli ja zacznę żyć, to znaczy, iż śmierć nie ma takiej władzy, jaką ona chce jej nadać.

Najbardziej dramatyczne było to, iż ja naprawdę tęskniłam.

Nie za dramatem, nie za romansem jak z filmu.

Tęskniłam za ręką na ramieniu, kiedy jest mi zimno.

Za głosem, który pyta: „Zjadłaś?”.

Za kimś, kto usiądzie obok na kanapie i nie będzie oczekiwał ode mnie roli.

Tęskniłam za miłością. Prostą, ludzką.

I pewnego dnia przyszła do mnie ona. Moja przyjaciółka z dawnych lat. Usiadła, napiła się herbaty i powiedziała:

Przyjaciółka powiedziała: „Wiesz, iż w domu kultury są spotkania dla seniorów? Tańce, wycieczki, rozmowy”.

Zawahałam się.

Powiedziałam: „Córka by mnie zjadła”.

Przyjaciółka spojrzała na mnie ostro.

Przyjaciółka powiedziała: „A ty jesteś czyja? Jej? Czy swoją?”.

To pytanie zawisło w powietrzu jak wyrok.

Poszłam. Raz. Ukryłam to przed córką, jak nastolatka, która robi coś zakazanego. Założyłam szalik, żeby „nie wyglądać zbyt radośnie” - absurd, ale tak działa wstyd.

W domu kultury było ciepło, pachniało kawą i perfumami. Ludzie tańczyli powoli, śmiali się. Ktoś zagrał stary przebój. I nagle poczułam, iż ja też jeszcze mam w sobie życie.

Tam poznałam Jana. Nie był księciem. Miał zmarszczki i dobre oczy. Powiedział „dzień dobry” w taki sposób, iż poczułam się widziana.

Jan zapytał: „Pani tu pierwszy raz?”.

Odpowiedziałam: „Tak. I trochę się boję”.

Jan uśmiechnął się.

Jan powiedział: „Ja też się bałem. Po śmierci żony. Ale jak człowiek siedzi w domu, to tylko słyszy ciszę. A cisza potrafi zjeść”.

Cisza potrafi zjeść.

To zdanie trafiło we mnie jak strzała, bo było prawdą.

Rozmawialiśmy. O małych rzeczach. O herbacie, o pogodzie, o tym, iż bolą kolana. A potem o większych. O samotności. O tym, iż człowiek nie przestaje potrzebować ciepła tylko dlatego, iż ma siwe włosy.

Wróciłam do domu z dziwnym uczuciem. Jakbym zdradziła, choć nic złego nie zrobiłam. Jakbym odważyła się uśmiechnąć w miejscu, w którym córka kazała mi płakać.

Niestety, córka wyczuła zmianę.

Córka zapytała: „Gdzie byłaś?”.

Powiedziałam: „Na spotkaniu. W domu kultury”.

Zobaczyłam, jak w jej oczach coś się zapala.

Córka powiedziała: „Po co?”.

Odpowiedziałam: „Żeby nie zwariować”.

Córka zadrżała ze złości.

Córka powiedziała: „Ty chcesz już kogoś znaleźć?!”.

To było wypowiedziane jak oskarżenie o zbrodnię.

Ja odpowiedziałam spokojnie: „Ja chcę żyć”.

Córka krzyknęła: „Tata umarł!”.

A ja, pierwszy raz, krzyknęłam też. Bo ile można być cichą.

Powiedziałam: „Wiem! Byłam przy nim! Płakałam! Nosiłam jego koszule do prania! Chowałam jego szczoteczkę! Ja wiem, iż umarł! Ale ja nie umarłam!”.

Zapadła cisza, gęsta, trudna.

Córka spojrzała na mnie i powiedziała zdanie, które miało mnie związać na zawsze.

Córka powiedziała: „Jeśli zaczniesz się spotykać z jakimś facetem, to ja przestanę tu przychodzić”.

To był szantaż. Czysty, bolesny, rodzinny.

Poczułam, jak coś we mnie się łamie, ale nie w dół. W górę. Jak kość, która źle się zrastała i wreszcie pęka, żeby mogła się ułożyć dobrze.

Powiedziałam cicho: „Czy ty mnie kochasz, czy ty mnie kontrolujesz?”.

Córka zamilkła. Patrzyła na mnie, jakby nie rozumiała, iż w tej chwili nie chodzi o Jana, ani o taniec, ani o dom kultury.

Chodzi o to, czy ja mam prawo do własnego serca.

Ja powiedziałam: „Ja nie przestanę cię kochać. Ale ja nie będę już żyć tak, jak ty chcesz. Ja nie jestem tylko wdową. Jestem kobietą. I tak, pragnę miłości. To nie jest grzech”.

Córka wyszła trzaskając drzwiami.

Zostałam sama w kuchni. W domu było cicho. Znowu ta cisza, która potrafi zjeść.

Ale tym razem cisza była inna.

Bo ja powiedziałam na głos to, co przez miesiące dusiłam: iż ja mam prawo pragnąć. Że żałoba nie jest więzieniem. Że miłość do zmarłego nie wyklucza potrzeby ciepła w żywym świecie.

Następnego dnia poszłam na cmentarz. Tak, poszłam. Usiadłam przy grobie męża, postawiłam świeczkę i powiedziałam szeptem:

„Ja cię pamiętam. Ale ja nie zamierzam tu zostać”.

Wstałam, otarłam łzy i wyszłam.

Wieczorem zadzwonił Jan.

Jan zapytał: „Czy pani przyjdzie jutro?”.

Popatrzyłam na telefon, a potem na swoje dłonie. Te same dłonie, które trzymały trumnę, które myły naczynia po stypie, które ocierały łzy córce, kiedy była mała.

I nagle poczułam, iż te dłonie zasługują na to, żeby znów trzymać czyjąś dłoń nie w pożegnaniu, tylko w obecności.

Odpowiedziałam: „Przyjdę”.

Nie wiem, co zrobi córka. Może będzie milczeć. Może będzie karać. Może będzie próbować mnie zawstydzić.

Ale ja wiem jedno: życie nie kończy się na cmentarzu.

A miłość nie jest tylko dla młodych.

I jeżeli ktoś chce, żebym całe życie stukała paciorki i płakała nad grobem, to niech zrozumie, iż to nie jest moja definicja wierności.

Moja definicja wierności jest taka: pamiętać, kochać i mimo bólu nie zdradzić samej siebie.

Idź do oryginalnego materiału