**Dziennik. Dla miłości**
Szedłem ulicą, kręciłem się w kółko, aż w końcu podszedłem do dziewczyny:
— Przepraszam, może Pani wie, gdzie jest ulica Kościuszki? Nikt nie potrafi mi wskazać.
Stała przede mną śliczna dziewczyna, a ja z wielką czarną torbą przewieszoną przez ramię czułem się jak zagubiony turysta.
— To Pani styl na poznawanie dziewczyn? — zapytała, unosząc brwi.
— Nazywam się Bartosz. A Pani?
— Kinga — odpowiedziała, błyskając ironicznym uśmiechem, i ruszyła dalej. Ale ja nie dałem za wygraną.
— Naprawdę szukam tej ulicy. Kolega zaprosił mnie na wesele, a ja kompletnie nie znam tego miasta.
Dopiero wtedy spojrzała na mnie uważniej. Miałem na sobie koszulę w kratę, luźne spodnie, nie te obcisłe, które teraz noszą młodzi. I tą podróżną torbę — widać było, iż jestem nie stąd.
— Proszę iść prosto, na światłach w prawo w alejkę. To będzie Kościuszki — powiedziała w końcu, trochę zmiękczona.
— Dziękuję. — Rozpromieniłem się, a moja twarz chyba też się zmieniła. — Więc jednak… Jak Pani na imię?
— A Panu?
— Mama uwielbia Mickiewicza, więc nazwała mnie Bartoszem. Mogło być gorzej — np. Tadeusz — zaśmiałem się własnym żartem.
Kinga nigdy nie słyszała, żeby chłopak śmiał się tak pięknie, tak naturalnie, od serca.
— No cóż, nie wiem, czy moja mama kocha Mickiewicza, ale mnie nazwała Kingą — odparła, też się śmiejąc.
— To może Pójdzie Pani ze mną jutro na to wesele? Kolega się żeni, a ja nikogo tu nie znam. — Patrzyłem na nią błagalnie.
Zawahała się. Wydawałem się szczery, sympatyczny.
— Przepraszam, mam jutro egzamin, muszę się uczyć. — Znów próbowała odejść.
— Proszę mi dać numer telefonu, a wtedy odejdę. Jak inaczej mam Pani powiedzieć, o której jest wesele?
— A czy ja powiedziałam, iż z Panem pójdę? — zdziwiła się Kinga.
— Nie, ale… Studencka? Zgadnę… — Udawałem, iż myślę. — Będzie Pani lekarzem.
— Tak. Skąd Pan wiedział? — zdumiała się.
— Moja mama zawsze mówi, iż najbardziej życzliwi ludzie to nauczyciele i lekarze. Nie odejdę, dopóki nie dostanę numeru. Pójdę za Panią, żeby się dowiedzieć, gdzie Pani mieszka. Jutro przyjdę, stanę na podwórku i zacznę wołać po imieniu.
W końcu niechętnie podyktowała mi swój numer.
— Zadzwonię! — krzyknąłem za nią.
Mama bardzo chciała, żebym po szkole kontynuował naukę. Ale na studia dzienne nie starczyło mi punktów, a na płatne nie było nas stać. Jak każdy chłopak wolałem grać w piłkę niż ślęczeć nad książkami.
Mieszkaliśmy z mamą w małym miasteczku, gdzie była jedna szkoła, w której uczyła polskiego. choćby szpital był, ale na poważniejsze przypadki jechało się do województwa.
Zacząłem więc pracować w warsztacie samochodowym u znajomego taty. Na studia pójdę po wojsku. Dziewczyny mnie lubiły, ale żadna jeszcze nie poruszyła mojego serca. Tata zginął w pożarze. Był budowlańcem i postawił dla nas duży, piękny dom.
Pewnego wieczoru wracał do domu i zobaczył dym wydobywający się z okien drewnianego domu. Tamtego lata panował upał, pożary nie były rzadkością. Kobieta wybiegła na ulicę, krzycząc o pomoc. Wyszła do sąsiadki, a w domu został jej syn…
W oknach już szalał ogień, ludzie zbiegali się, żeby pomóc. Drzwi były zamknięte od środka. Mój tata wybił okno i zniknął w płomieniach. Chłopca znalazł gwałtownie — przypadkiem trafił do jego pokoju. Ale tamten już się nChłopiec przeżył, a tata, próbując wydostać się z płonącego budynku, nie zdążył uciec przed zawaleniem się stropu.