Z mężem poświęciliśmy wszystko, by dać dzieciom więcej. Na starość zostaliśmy zupełnie sami.

twojacena.pl 23 godzin temu

Przez całe życie wraz z mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego, aby nasze dzieci miały więcej. A teraz, na starość, zostaliśmy zupełnie sami.

Od zawsze żyliśmy tylko dla swoich dzieci. Nie dla siebie, nie dla sukcesu tylko dla nich, dla naszej ukochanej trójki, którą uwielbialiśmy, rozpieszczaliśmy i dla której poświęciliśmy wszystko. Któż mógł przypuszczać, iż na końcu tej drogi, gdy zdrowie nas opuszcza, a siły odchodzą, zamiast wdzięczności i troski w naszych sercach pozostanie tylko cisza i ból?

Z Janem znaliśmy się od dziecka dorastaliśmy na tej samej ulicy, siedzieliśmy w jednej ławce. Gdy skończyłam osiemnaście lat, wzięliśmy ślub. Wesele było skromne, pieniędzy ledwo starczyło. Kilka miesięcy później okazało się, iż jestem w ciąży. Jan rzucił studia i zatrudnił się na dwóch etatach żeby zawsze było co postawić na stole.

Żyliśmy w biedzie. Czasem przez całe dni jedliśmy tylko pieczone ziemniaki, ale nigdy nie narzekaliśmy. Wiedzieliśmy, po co to robimy. Marzyliśmy, by nasze dzieci nigdy nie poznały takiej nędzy, jaką my przeszliśmy. A gdy sprawy zaczęły się poprawiać, znów zaszłam w ciążę. Było nam strasznie, ale nie poddaliśmy się oczywiście, wychowaliśmy i to dziecko. Swoich dzieci się nie porzuca.

Wtedy nie mieliśmy żadnej pomocy. Nie było komu powierzyć dzieci, żadnej rodziny, na którą moglibyśmy liczyć. Moja matka zmarła młodo, a matka Jana mieszkała daleko, zbyt pochłonięta własnym życiem. Dzieliłam czas między kuchnię a sypialnię, podczas gdy Jan pracował do wyczerpania, wracając do domu z przemęczonymi oczami i spierzchniętymi od mrozu dłońmi.

W wieku trzydziestu lat urodziłam nasze trzecie dziecko. Ciężko? Oczywiście. Ale nie spodziewaliśmy się, iż życie będzie łatwe. Nie było nam dane płynąć z prądem. Po prostu szliśmy dalej. Między kredytami a wyczerpaniem jakoś udało nam się kupić mieszkania dla dwóch z nich. Ile nieprzespanych nocy nas to kosztowało, tylko Bóg wie. Nasza najmłodsza, Weronika, marzyła o studiach medycznych, więc oszczędzaliśmy każdy grosz i wysłaliśmy ją za granicę. Wzięliśmy kolejny kredyt i powiedzieliśmy sobie: Jakoś to będzie.

Lata mijały jak klatki filmu. Dzieci dorosły i odleciały. Każde żyło własnym życiem. Potem przyszła starość nie powoli, ale jak pociąg towarowy, z diagnozą Jana. Słabł, gasł na moich oczach. Opiekowałam się nim sama. Żadnych telefonów, żadnych wizyt.

Gdy zadzwoniłam do naszej najstarszej córki, Anny, błagając, by przyjechała, odpowiedziała krótko: Mam swoje dzieci, swoje życie. Nie mogę tego wszystkiego rzucić. Niedługo potem koleżanka powiedziała mi, iż widziała ją w barze z przyjaciółmi.

Nasz syn, Krzysztof, nie miał czasu, choć tego samego dnia wrzucił na Instagrama zdjęcia z plaży w Turcji. A Weronika ta, dla której sprzedaliśmy połowę naszych rzeczy, ta z prestiżowym dyplomem napisała tylko: Przepraszam, nie mogę opuścić egzaminów. I tyle.

Najgorsze były noce. Siedziałam przy łóżku Jana, karmiłam go zupą, mierzyłam gorączkę, trzymałam za rękę, gdy grymas bólu wykrzywiał jego twarz. Nie liczyłam na cuda chciałam tylko, by wiedział, iż dla kogoś jeszcze jest ważny. Bo dla mnie był.

Wtedy zrozumiałam: byliśmy zupełnie sami. Żadnego wsparcia, żadnego ciepła, choćby odrobiny zainteresowania. Oddawaliśmy im wszystko jedliśmy mniej, by oni mogli jeść dobrze, nosiliśmy znoszone ubrania, by oni mogli się modnie ubierać, nigdy nie jeździliśmy na wakacje, by oni mogli latać w słońce.

A teraz? Teraz staliśmy się ciężarem. A najokrutniejsze? To choćby nie była zdrada. To była świadomość, iż wymazano nas z ich życia. Kiedyś byliśmy potrzebni. Teraz… byliśmy tylko przeszkodą. Oni są młodzi, pełni życia, mają przed sobą przyszłość. A my? My jesteśmy reliktami przeszłości, o której nikt nie chce pamiętać.

Czasem słyszałam śmiech sąsiadów na korytarzu przychodzili wnukowie. Czasem widziałam swoją starą przyjaciółkę, Danutę, z córką na rękach…

Serce waliło mi jak oszalałe za każdym razem, gdy słyszałam kroki na korytarzu, mając nadzieję, iż to któreś z moich dzieci. Ale to nigdy nie byli oni. Tylko kurierzy albo pielęgniarki wchodzące do sąsiadów.

Jan odszedł cicho jednego wilgotnego listopadowego poranka. Ścisnął moją dłoń i szepnął: Byłaś wspaniała, Helenko. A potem go nie było. Nikogo nie było przy nim, by się pożegnać. Żadnych kwiatów, żadnych lotów w ostatniej chwili. Tylko ja i pielęgniarka z hospicjum, która płakała bardziej niż wszystkie moje dzieci razem wzięte.

Nie jadłam przez dwa dni. Nie potrafiłam choćby zagotować wody na herbatę. Cisza była nie do zniesienia gęsta, ciężka, jak mokry koc zarzucony na ramiona. Jego strona łóżka pozostała nietknięta, choć od miesięcy tam nie spał.

Najstraszniejsze? Nie czułam już choćby gniewu. Tylko tępe, bolesne pustkowie. Patrzyłam na oprawione zdjęcia szkolne na półce i myślałam: Gdzie popełniliśmy błąd?.

Po kilku tygodniach zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam zostawiłam drzwi wejściowe otwarte. Nie dlatego, iż zapomniałam, ani nie w nadziei, iż ktoś przyjdzie. Tylko dlatego, że… już nie obchodziło mnie to. Gdyby ktoś chciał ukraść popękane kubki albo mój koszyk na druty, niech sobie bierze.

Ale to nie była kradzież. To był nowy początek.

Było około czwartej po południu pamiętam, bo w telewizji leciał ten głupi talk-show, którego zawsze nienawidziłam. Składałam ręcznik, gdy usłyszałam lekkie pukanie, a potem głos: Dzień dobry?.

Odwróciłam się i zobaczyłam w drzwiach dziewczynę. Miała może ze dwadzieścia lat, ciemne kręcone włosy i za duży sweter. Wyglądała, jakby się wahała, jakby pomyliła mieszkanie. Przepraszam, chyba źle trafiłam

Idź do oryginalnego materiału