Nazywam się Kinga, mam dwadzieścia sześć lat. Z mężem – Jakubem – jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Krakowie, w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Początkowo wszystko było spokojne, Jakub nie miał nic przeciwko życiu w moim mieszkaniu, wszystko mu tu odpowiadało. Ale niedawno, jak grom z jasnego nieba, oznajmił: „Czas, żebyśmy się przenieśli do mojego rodzinnego domu, tam jest przestronnie, kiedyś będą dzieci – będzie miejsce, żeby się rozwinąć.”
Ale ja nie chcę się „rozwijać” pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną. Nie chcę zamieniać własnego mieszkania na siedzibę, w której panuje totalny patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam, gdzie nie będę żoną, tylko darmową siłą roboczą.
Dobrze pamiętam swoją pierwszą wizytę w ich domu. Ogromny dom na przedmieściach – około 300 metrów, nie mniej. Mieszkają tam teściowie, młodszy brat Jakuba – Kacper, jego żona Magda i ich trójka dzieci. Pełen zestaw. Gdy tylko przekroczyłam próg, od razu dały mi znać, gdzie jest moje miejsce. Kobiety – do kuchni, mężczyźni – do telewizora. Zanim zdążyłam rozpakować torbę, teściowa wręczyła mi nóż i kazała kroić sałatkę. Ani „proszę”, ani „jeśli możesz”. Po prostu rozkaz.
A podczas kolacji patrzyłam, jak Magda posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc sprzeciwić się teściowej ani słowem. Na każdego jej pytanie – tylko przepraszający uśmiech i kiwnięcie głową. Wtedy to mnie wstrząsnęło. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Za nic. Nie jestem cichą Magdą i nie zamierzam się uginać.
Gdy z Jakubem postanowiliśmy wyjechać, teściowa krzyknęła głośno:
– A kto pozmywa naczynia?
Obróciłam się i, patrząc jej w oczy, powiedziałam:
– Gościom sprząta gospodarz. My jesteśmy gośćmi, a nie dodatkową pomocą.
Potem zaczęła się fala oburzenia. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską lalą. A ja tylko patrzyłam i rozumiałam jedno: tu nigdy nie będzie dla mnie miejsca.
Jakub wtedy mnie poparł. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontaktował się on – ja trzymałam się z boku. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw aluzjami, potem coraz natarczywiej.
– Tam jest miejsce, tam jest rodzina – powtarzał. – Mama pomoże z dziećmi, będziesz mogła odetchnąć. A twoje mieszkanie wynajmiemy – będzie dodatkowy dochód.
– A praca? – pytałam. – Nie rzucę wszystkiego, żeby jechać na wieś, 40 kilometrów od miasta. Co ja tam będę robić?
– Nie będziesz musiała pracować – wzruszył ramionami. – Urodzisz dziecko, zajmiesz się domem, jak wszystkie. Kobieta powinna być w domu.
To była ostatnia kropla. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, własnymi celami. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za brudny garnek i uczyć, jak prawidłowo rodzić i gotować zupę?
Rozumiem, iż mój mąż jest produktem swojego środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony to przybłędy, które mają milczeć i dziękować, iż wpuszczono je do stołu. Ale ja nie jestem z tych, które łykają urazy. Milczałam, gdy teściowa mnie poniżała. Milczałam, gdy szwagier z szyderczym uśmiechem mówił: „Nasza Magda się nie buntuje!” Ale teraz już nie będę milczeć.
Powiedziałam Jakubowi wyraźnie:
– Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojego rodowego gniazda beze mnie.
Zrobił się urażony. Powiedział, iż ja rozbijam rodzinę. Że w jego rodzie nie wypada, żeby synowie mieszkali „na obcym terytorium”. A mnie to wszystko jedno. Moje mieszkanie nie jest obce. A moje zdanie nie jest bez znaczenia.
Nie chcę się rozwodzić. Ale żyć z jego klanem też nie zamierzam. jeżeli nie zrezygnuje z pomysłu osadzenia mnie przy swojej mamusi, sama spakuję walizkę. Bo lepiej być samą niż drugą po jego rodzinie.
Najważniejsza lekcja? Szacunek do siebie to podstawa – bez względu na to, co mówią inni. Nie warto poświęcać własnego szczęścia dla czyichś oczekiwań, bo z czasem stanie się ono jedynie cieniem tego, kim naprawdę jesteś.