Drogi Dzienniku,
7 czerwca 2025
Poślubiłem mojego sąsiada, który ma osiemdziesiąt dwa lata, by nie trafił do domu opieki.
Coś cię porwało! krzyknęła moja siostra Zofia, ledwo nie przewracając się z filiżanką kawy, gdy usłyszała moje wyznanie.
Po pierwsze, ma osiemdziesiąt dwa, nie osiemdziesiąt, a po drugie dokończmy rozmowę. odparłem spokojnie.
Wszystko zaczęło się, gdy pod jego oknem usłyszałem rozmowy jego dzieci. Przyjeżdżali dwa razy w roku, sprawdzali, czy ojciec jeszcze oddycha, po czym znikali. Tym razem przykleili do drzwi ulotki z domami seniora.
Tato, masz już osiemdziesiąt dwa, nie możesz mieszkać sam. nawoływał najstarszy syn, Michał.
Mam osiemdziesiąt dwa lata, a nie osiemdziesiąt dwie choroby przerwał im sędziwy głos starego Jana. Sam gotuję, chodzę na targ na Głównym, a wieczorami oglądam seriale. Wszystko ze mną w porządku!
Wieczorem Jan zapukał do mojego mieszkania z butelką wina i spojrzeniem człowieka, który szykuje się do ważnej, choć nieco absurdalnej rozmowy.
Potrzebuję pomocy trochę dziwnej. rzekł.
Po kilku kieliszkach wino zamieniło się w propozycję małżeństwa.
To tylko formalność wyjaśnił. Gdybym był żonaty, dzieci będą miały trudniej mnie gdzieś przenieść, z dala od oczu.
Patrzyłem w jego niebieskie oczy, w których wciąż płonął żart i determinacja, i pomyślałem o swoich spokojnych wieczorach: pusta kamienica, telewizor i cisza. On był jedynym, który codziennie pytał, jak się macie.
A co ja zyskam? dopytałem.
Połowę rachunków, niedzielny gulasz i kogoś, kto cieszy się, iż wróciłaś do domu.
Po trzech tygodniach stanęliśmy w Urzędzie Stanu Cywilnego w Krakowie. Ja w koszuli znalezione rano, on w podniszczonym garniturze pachnącym naftaliną i wspomnieniami. Świadkami byli sprzedawca z kiosku i jego mąż, którzy ledwo powstrzymywali się od śmiechu.
Możecie pocałować pannę młodą.
Jan przycisnął mnie do policzka tak mocno, jakby rozrywał kopertę.
Od tego czasu wszystko szło niespodziewanie gładko: wstawał o szóstej, robił swoje legendarnie pięć pompek, a ja piłem wczorajszą kawę i późno kłaść się po pracy.
To nie kawa, to tortura warczał.
A twoje ćwiczenia to parodia sportu odpowiadałem.
Niedziele wypełniał zapach gulaszu i śmiech. Jan opowiadał o żonie, którą kochał całe życie, i o dzieciach, które widziały w nim już nie ojca, a problem.
Pewnego dnia jego dzieci wpadły do domu z oskarżeniami:
Ona go wykorzystuje!
Dobrze słyszę! zawołał Jan z kuchni. A twoja kawa pozostało gorsza!
Po co wam ten związek? zapytała jego córka Jadwiga, patrząc na mnie lodowatym wzrokiem.
Spojrzałem na Jana, który nucił, podając mi kolejną kawę.
Po co? Bo nie jestem sam. Mam kogość, z kim mogę zjeść obiad w niedzielę. Mam kogość, który mówi: Jestem w domu. Mam przy boku człowieka, który cieszy się moim śmiechem. Czy to przestępstwo?
Drzwi trzasknęły tak głośno, iż zamknęły ich argumenty.
Jan przyniósł dwie filiżanki.
Myślą, iż zwariowałem.
Nie mylą się uśmiechnęła się Zofia, gdy weszła.
Ty też jesteś szalona.
Dlatego idealnie do siebie pasujemy.
Twoja kawa wciąż jest trucizną.
A twoje pompki to kreskówka.
Ale rodzina to rodzina.
Zbijaliśmy się kubkami na tle zachodzącego słońca i prawdziwej nieprawdziwej miłości.
Pół roku później wszystko pozostaje takie samo: wstaje za wcześnie, psuję mu kawę, a niedziele pachną gulaszem i szczęściem.
Czy żałujesz? pytam sam siebie.
Ani sekundy odpowiadam za każdym razem.
Niech inni uznają nasz związek za fikcyjny. Dla mnie to najprawdziwsze, co wydarzyło się w życiu.
Lekcja, którą wyniosłem: miłość nie zna wieku, a szczerość i codzienne drobne gesty są silniejsze niż jakiekolwiek społeczne konwenanse.














