Witek, wyjąłeś tę naszą elegancką porcelanę? Tę z pozłacaną krawędzią, nie codzienną. I sprawdź, proszę cię, serwetki krochmaliłam je specjalnie, mają stać sztywno jak w restauracji Marta krząta się po kuchni, poprawia kosmyk włosów, który uciekł jej z fryzury. Z piekarnika roznosi się zapach pieczonej kaczki z jabłkami, garnki z warzywami pyrkają na kuchence, a lodówka ugina się od sałatek, które kroiła pół nocy.
Wiktor, mąż Marty, bez słowa wdrapuje się na stołek.
Marto, ale po co cały ten cyrk? Przecież będą tylko swoi. Mietek, mama, ciocia Wiesia. Im to byle z czego podać, choćby z blaszanki, byle lać do kieliszków w porę burknął, zdejmując karton z czeską porcelaną.
Nie marudź. Dzisiaj piętnasta rocznica ślubu, kryształowa. Chcę, żeby było idealnie. Zresztą znasz swojego brata. Jak podam zwykły talerz, powie, iż zbiednieliśmy. Jak będzie pęknięty iż fleje z nas. Przynajmniej tym razem niech nie ma powodu do swoich głupich żarcików.
Wiktor ciężko wzdycha, schodząc ze stołka. Wie, iż żona ma rację. Jego starszy brat Mirosław to typ trudny, łagodnie mówiąc. A wprost, jak mawiała Marta, to klasyczny cham, dumny ze swojej bezpośredniości i przekonany, iż szczerość wymawia wszystko.
Tylko proszę, nie reaguj dziś na niego prosi cicho, wycierając talerze. Ma kiepski czas. Z pracy go zwolnili, żona odeszła. Wściekły jest jak osa.
Witek, on ma kiepski czas nieprzerwanie od czterdziestu lat. A żona od niego odeszła, bo się w końcu instykt samozachowawczy u niej odezwał ucina Marta, próbując sos. Wytrzymam tyle, na ile pozwoli mi wychowanie. Ale nie ręczę za siebie, jeżeli znowu zacznie wyśmiewać moją figurę czy twoją pensję.
Dzwonek rozbrzmiewa równo o siedemnastej. Najpierw wchodzi teściowa, pani Krystyna, cicha, zapatrzona w synów (zwłaszcza starszego, trudnego). Zaraz za nią ciocia Wiesia z mężem. A Mirosław, jak zawsze, spóźnia się czterdzieści minut, gdy przekąski już stygną, a wszyscy tęsknie zerkają na zastawiony stół.
Wpada z hukiem, z zapachem taniego tytoniu i lodowatego powietrza.
Ja tu! Nie czekaliście, a jestem! jego rechot roznosi się po blokowym mieszkaniu. No Witek, pewnie myślałeś, iż prezentu nie przyniosę? Masz!
Podaje bratu coś owiniętego w Fakt.
A co to jest? gubi się Wiktor.
Niezła rzecz! Zestaw śrubokrętów z Biedronki. W domu się przyda, wiem, iż masz dwie lewe ręce, młotka zawsze szukasz.
Marta, która wyszła powitać gościa, uśmiecha się sztywno.
Cześć Mirek. Ręce umyj, czekamy na ciebie.
Mirosław mierzy ją spojrzeniem, aż Marta ma wrażenie, iż ktoś polał ją wodą z lodu.
No proszę, Marta! Co się tak wystroiłaś? Nowa kiecka? Świeci się jak papierek po krówce. Chyba żeby odwrócić uwagę od zmarszczek? Żartuję, żartuję! Dobra babka z ciebie. W sam raz.
Wiktor kaszle, próbując rozładować napięcie.
Mirek, chodź gwałtownie do stołu, bo kaczka stygnie.
Przy stole Mirosław natychmiast przejmuje inicjatywę. Nalewa sobie wódki do pełna, choćby nie czekając na toast, łapie śledzia i zaczyna tyradę.
No, to sto lat, jubilaci! Piętnaście lat wyczyn. Jak wy się jeszcze nie pozabijaliście, co? Ja swoją Bożenę wytrzymałem pięć, już myślałem, iż się powieszę. Kobiety tylko pijawkami są, wysysają do cna. Witek, tobie się powiodło, przynajmniej twoja jadalna gotuje. No, chociaż… gryzie śledzia, skrzywia się. Dużo soli. Zakochałaś się, Martuś? Czy ręka ci się trzęsie już na starość?
Pani Krystyna przyjmuje postawę obronną:
Miras, co ty gadasz? Marta świetnie gotuje. Spróbuj tej sałatki z ozorkiem, delikatna bardzo.
Z ozorkiem? ryczy Mirosław. To dobrze. Martusi język zawsze długi, przyda się coś na skrócenie. Ale serio, mamusiu, nie broń jej. Krytyka jest zdrowa. Ja zawsze prawdę mówię prosto w oczy za to mnie ludzie szanują.
Marta, podając gorące danie, czuje jak narasta w niej nieprzyjemny żar. Patrzy na męża. Wiktor uporczywie gapi się w talerz, udaje, iż go fascynuje wzorek na obrusie. Bojący się brata, skandalu, popsutego wieczoru.
Trudno myśli Marta. Wytrzymam. Jeden wieczór. Dla Witka. Dla mamy.
Mirek, jak ci poszło na rozmowie o pracę w zeszłym tygodniu? rzuca bezpieczną tematykę.
Mirosław macha ręką, dolewając sobie.
choćby nie pytaj. Wszędzie idioci. Przychodzę, a tam smarkacz, dwadzieścia pięć lat, pyta o komputerowe rzeczy. Mówię mu: Słuchaj, gówniarzu, ja pracowałem, kiedy ty w pieluchy sikałeś. A on: Dziękujemy, nie pasuje pan. No i trudno. Może własny interes założę. Tylko kasy nazbieram Witek, a propos pożyczysz pięć stówek do końca miesiąca? Muszę rury wymienić.
Marta zamiera z sałatką w ręku.
Mirek, jeszcze poprzednich dwóch tysięcy nie oddałeś za remont samochodu spokojnie przypomina.
Mirosław czerwienieje i od razu przechodzi do kontrataku.
O, księgowa się odezwała! Patrz, Witek, jak cię pilnuje. Lewo, prawo kula w łeb. Ja do brata gadam, nie do niej. U nas, facetów, inne zasady. Czy to już taki pantofel z ciebie, iż choćby mi grosza nie dasz?
Wiktor patrzy przepraszająco na żonę, potem na brata.
Mirek, naprawdę mamy teraz ciężko z kasą. Po kredycie na mieszkanie, choćby ten stół to prawie ostatnie zaskórniaki.
Stół widzę! zaperza się Mirosław, wymachując widelcem. Balujecie! Kaczka, ryba, sałatki. Bogacze. A bratowi żałujecie. Właśnie ty taka, Marto: wszystko do domu, wszystko dla siebie. Rodzina niech się zadławi.
Miras, uspokój się wtrąca się Krystyna, podsuwając mu pieroga. Zjedz coś. Marta naprawdę się starała.
Starała… Pewnie przed szefem też się tak stara. Mirosław puszcza wymowne oczko, aż Martę ścina lodowaty dreszcz. Słyszałem, Marta, iż awans dostałaś? Zastępczyni kierownika? Czym się zasłużyłaś, co? Może oczami, a może wieczornymi nadgodzinami?
Zapada cisza tnąca jak nóż. choćby normalnie rozgadana ciocia Wiesia milknie. Wiktor patrzy już nie na talerz, ale nabierające czerwieni uszy.
Mirek, co ty wygadujesz? pyta cicho.
Mówię to, o czym wszyscy myślą, a się boją! rozpędza się Mirosław. Wódka uderzyła. Ty, Witek, harujesz za grosze, a twoja gwiazda robi karierę. Myślisz, iż cię kocha? Z litości jest z tobą albo bo wygodny jesteś. Przynieś, podaj, zrób, znikaj. Popatrz na siebie mięczak z ciebie!
Przestań głos Marty brzmi łagodnie, ale twardo. Odkłada spokojnie salaterkę.
Oho! Komendantka przemówiła! kpi z niej szwagier. Co, prawda w oczy kole? Ja zawsze się zastanawiałem, co Witek w tobie zobaczył. Ani urody, ani charakteru. Moja Bożka była inna! No, może i zołza, ale piękna! A ty szara myszka, która się za królową uważa, bo męża sobie podporządkowała.
Marta patrzy na Wiktora. Czeka. Może wstanie, huknie pięścią w stół, wyrzuci chama za drzwi. Wiktor siedzi przygarbiony, ściska widelec aż pobielały mu kostki. Sparaliżowany dziecięcym strachem przed starszym.
Dobrze, skoro nie ty to ja.
Wstaje powoli. Poprawia sukienkę. I bardzo spokojnym, chłodnym tonem, od którego cioteczny wuj Mietek aż podskakuje, mówi:
Wstań i wyjdź.
Mirosław krztusi się śmiechem.
Co? Ty się kobieto nie przegotowałaś przy garach?
Powiedziałam: wstań i wyjdź z mojego mieszkania. Słyszysz?
To też mieszkanie mojego brata! piszczy Mirosław. Witek, słyszysz? Wyrzuca mnie! Brata twojego! Powiedz jej coś!
Wiktor unosi wzrok. Męka w oczach. Patrzy na żonę, na jej zdecydowaną twarz. Wie: jeżeli teraz przemilczy, jeżeli nie stanie po jej stronie, to ich małżeństwo się rozpadnie. Kryształowa rocznica pęknie w proch.
Mirek mówi chrapliwie wyjdź.
Mirosławowi opada szczęka. Spodziewał się wrzasku, łez, może gorących tłumaczeń ale nie wspólnego frontu.
Co wy, zgadaliście się? Mamo, popatrz tylko! Rodzona krew, a mnie wyrzucają! Przez żart!
To nie był żart, Mirek Marta obchodzi stół, wskazując lodowatym ruchem na drzwi. Obraziłeś mnie, upokorzyłeś brata we własnym domu, przy gościach. Jesz mój obiad, pijesz nasze wino, a potem wylewasz na nas pomyje. Mam dość. Piętnaście lat znosiłam twoje teksty dla spokoju rodziny. Ale cierpliwość się skończyła. Wynocha.
A feler z wami! wyskakuje Mirosław, przewracając kieliszek. Plama wina wsiąka w śnieżny obrus jak rana. Siedźcie tu z tymi sałatkami. Inteligencja się znalazła! Moja noga tu więcej nie postanie!
Bardzo na to liczę Marta z godnością. I pieniędzy nie dostaniesz. Ani dziś, ani nigdy. Sam sobie radź, biznesmenie.
Mirosław czerwienieje. Chwyta niedopitą butelkę wódki (niech nie przepada!) i ciężkimi krokami rusza do korytarza.
Witek, pożałujesz! wrzeszczy od drzwi. Brata na babę zamieniłeś! Pantoflarz!
Trzask drzwi sprawia, iż kieliszki w kredensie dzwonią.
Zapada gęsta cisza. Tylko zegar tyka i słychać oddech pani Krystyny. Teściowa ociera oczy chusteczką.
Martusiu… szepcze roztrzęsionym głosem. Po co tak ostro? Przecież on niechcący… On taki… impulsywny. Wypił, nic nie czuje…
Marta odwraca się do teściowej. Jej spokój zaczyna się kruszyć, trzęsą się dłonie, ale trzyma fason.
Pani Krystyno mówi łagodnie, ale stanowczo. Impulsywny to jak ktoś głośno się śmieje. A kiedy obraża kobietę i własnego brata nazywa zerem, to zwykły drań. Nie pozwolę więcej, żeby mój dom był szambem dla jego tekstów. Chce go pani żałować proszę, to prawo matki. Ale nie u mnie i nie przy moim stole.
Teściowa popłakuje cicho. Ciocia Wiesia, kobieta konkretna, stuka widelcem o talerz.
Kaczka wyszła ci bajka, Martuś! oznajmia głośno. Rozpływa się w ustach. I dobrze, iż go pogoniłaś już na waszym weselu przydeptał mi buty i ani przepraszam nie powiedział. Witek, nalej mi wina, bo mam stres.
Atmosfera od razu lżejsza. Wiktor jakby się budził z letargu, sięga po butelkę. Drżą mu ręce, ale patrzy na żonę z wdzięcznością i co ważniejsze z szacunkiem, którego nie widziała w jego oczach dawno.
Przepraszam cię szepcze, nalewając kompot do jej kieliszka. Głupek ze mnie. Powinienem był sam.
Już dobrze Marta kładzie dłoń na jego ręce. Ważne, iż jesteśmy razem. I iż go tu nie ma.
Reszta wieczoru mija zaskakująco serdecznie. Bez Mirosława powietrze w mieszkaniu jakby czystsze. Goście żartują życzliwie, wspominają śmieszne sytuacje z życia. Krystyna początkowo posępna, po kieliszku wiśniówki i kawałku tortu Napoleon topnieje i choćby podśpiewuje sto lat z Wiesią.
Gdy goście wychodzą, Marta i Wiktor zostają sami wśród sterty brudnych talerzy. Marta opada ciężko na krzesło, patrzy na plamę na obrusie.
Pewnie nie spierze się wzdycha. Szkoda. To prezent od mamy.
Wiktor staje za nią, obejmuje ramiona.
Marto, nieważny obrus. Kupię ci nowy. choćby dziesięć. Dziś nie wiem, jak powiedzieć Byłaś niesamowita. Całe życie pozwalałem mu cię krzywdzić. Po prostu się przyzwyczaiłem. Mama zawsze mówiła: Ustąp Mirkowi, on jest trudny. No to ustępowałem.
Wiem, Witek. Zmiany są trudne. Ale jesteśmy rodziną. Kryształową. Kruchą, ale piękną. I nie dam jej skruszyć jakiemuś chamowi z kompletem śrubokrętów z Biedronki.
Śmieją się. Nerwy puszczają, nareszcie.
No właśnie a propos śrubokrętów Wiktor z szafki bierze prezent, o którym Mirosław już dawno zapomniał. Wiesz, co najśmieszniejsze? Mam taki sam zestaw. Dostałem od niego trzy lata temu na Wigilię. Chyba sobie przekazał.
No widzisz? uśmiecha się Marta. Stabilność to podstawa.
Następnego ranka telefon Wiktora dzwoni uparcie. Mirosław. Wiktor patrzy na ekran, potem przenosi wzrok na Martę, która spokojnie pije kawę i czyta książkę. Wyłącza dźwięk i przekłada aparat ekranem w dół.
Nie odbierasz? pyta ona.
Nie. Niech wytrzeźwieje. Może więcej nie odbiorę. Podobało mi się, jak cicho wczoraj było.
Mama będzie się martwić zauważa Marta.
Da sobie radę. Musi się nauczyć, iż mamy swoje granice. adekwatnie my. Jesteśmy drużyną, nie?
Drużyną. Drużyną miłośników ciszy i kaczki z jabłkami.
Po tygodniu dowiaduje się od teściowej, iż Mirosław rozpowiada wszystkim, jak to zła synowa wyrzuciła go za nic, a biedny brat choćby słowa nie powiedział. Rodzina kiwa głowami, wzdycha ale dziwnym trafem coraz chętniej odwiedza Martę i Wiktora i jest przy tym niezwykle uprzejma. Widocznie fama, iż w tym domu chamstwa się nie toleruje, działa lepiej niż alarm.
A co do obrusu sprał się. Marta usunęła plamę babcinym sposobem: solą i wrzątkiem. Tak jak usunęła Mirosława z ich życia. Trochę zachodu, trochę szczypania, ale teraz wszystko jest czyste i cieszy oko.











