**Dziennik**
Wieczór wczesnego lata na ulicy Lipowej tętnił życiem. Dzieci krążyły na rowerach, psy szczekały z wypielęgnowanych trawników, a sąsiedzi machali sobie z uśmiechem, podlewając kwiaty. Na końcu ulicy stała okazała willa Witolda Kowalskiego, opleciona bluszczem milionera, który dorobił się samodzielnie, znanego z nienagannych garniturów i jeszcze bardziej bezwzględnego zmysłu biznesowego. Zbił fortunę na logistyce, ale dla sąsiadów był tylko zdystansowanym mężczyzną z luksusowymi samochodami, który rzadko się uśmiechał.
Tamtego wieczoru Witold czekał przed kutą bramą na swoją narzeczoną, Zofię Nowak. Zofia, była kuratorka sztuki, piętnaście lat młodsza od niego, podjechała kremową limuzyną i wysiadła w letniej sukience. Ich zaręczyny od tygodni budziły plotki jedni nazywali ją łowczynią posagów, drudzy szeptali, iż Witold w końcu zmiękł z wiekiem.
Gdy rozmawiali o rezerwacji na kolację, wzrok Zofii nagle zastygł. Po drugiej stronie ulicy, przy skrzynce pocztowej, nastolatek zawiązywał sznurowadło. Ciemne, rozczochrane włosy, szczupła sylwetka i rysy twarzy, które wydały jej się dziwnie znajome. Jej ręka zawisła w powietrzu. Pochyliła się do Witolda i szepnęła ledwo słyszalnie:
Wygląda jak twoje zaginione dziecko.
Ciało Witolda zesztywniało. Zaciął szczękę, wpatrując się w chłopaka. Nikt nie wspominał o jego synu Dominiku, który zaginął dziesięć lat temu, mając sześć lat. Sprawa przez miesiące gościła na pierwszych stronach gazet, ale nigdy nie znaleziono żadnego śladu. Policja mówiła o porwaniu, ale nie było żądania okupu ani rozwiązania. Ten żal przeorał Witolda, czyniąc go zamkniętym człowiekiem, jakim znała go cała okolica.
Chłopak po drugiej stronie ulicy wstał, otrzepując dżinsy. Na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały. Coś gwałtownie się w Witoldie przewróciło te same bursztynowe oczy, ta sama blizna nad brwią, pamiątka po upadku z huśtawki. Serce ścisnęło mu się w piersi.
Zofia dotknęła jego ramienia. Witold widzisz to, prawda?
Lecz on już nie słuchał. Przeszedł przez ulicę szybkim, niemal gorączkowym krokiem, podczas gdy sąsiedzi przerywali swoje zajęcia, wyczuwając, iż dzieje się coś niezwykłego. Chłopak drgnął, widząc zbliżającego się mężczyznę.
Hej zaczekaj rzucił Witold ochrypłym głosem.
Chłopak wyprostował się, zdezorientowany. Znamy się?
Cała ulica zdawała się wstrzymywać oddech
Przedstawił się jako Kacper Nowicki. Mieszkał trzy ulice dalej z matką, Ewą Nowicką, pielęgniarką w miejscowym szpitalu. Był grzeczny, ale powściągliwy jednak podobieństwo, które wstrząsnęło Witoldem, było niezaprzeczalne.
Witold zasypywał go pytaniami, rozdarty między ciekawością a niepokojem. Ile masz lat?
Szesnaście.
Kiedy masz urodziny?
Piętnastego kwietnia.
Witold zastygł. Dominik urodził się piętnastego kwietnia.
Sąsiedzi zaczęli się gromadzić porzucali konewki, przerywali rozmowy. Szept roznosił się jak błyskawica. Zofia stała przy Witoldzie, jej twarz wyrażała niepokój.
Wkrótce pojawiła się Ewa, maszerując chodnikiem, gdy zauważyła zgromadzenie. Po czterdziestce, włosy spięte w praktyczny kok, ślady zmęczenia po długim dyżurze. Obejmując Kacpra ramieniem, zapytała twardo:
O co chodzi?
Witold, ledwo panując nad drżeniem głosu, odparł: Pański syn jest żywym portretem mojego. Mojego Dominika.
Ewa się usztywniła. Jej uścisk się zacisnął. Nie wiem, o czym pan mówi. Kacper jest moim synem. Zawsze był.
Ale Witold nie ustępował. Wspomniał o bliznie nad brwią, urodzinach tego samego dnia, o podobieństwie zbyt uderzającym, by było przypadkiem. Zofia wtrąciła się delikatnie, proponując kontynuację rozmowy w bardziej prywatnym miejscu.
Tego samego wieczoru w gabinecie Witolda wisiało w powietrzu napięcie. Rozłożył stare zdjęcia Dominika z czasów, gdy miał sześć lat. Kacper patrzył na nie, blady. Chłopiec na fotografiach mógł być nim ten sam krzywy uśmiech, ta sama energia zamknięta w nieco rozmazanych kadrach.
Ja nie rozumiem wyjąkał Kacper. Mamo?
Oczy Ewy wypełniły się łzami, ale potrząsnęła głową stanowczo. Kacper, nie słuchaj go. Mąci ci w głowie. Jesteś mój.
Głos Witolda się załamał. Proszę. Zróbmy test DNA. jeżeli się mylę, nigdy więcej was nie niepokoję. Ale jeżeli mam rację Przełknął ślinę. Muszę wiedzieć.
Zofia, rozdarta między współczuciem dla Witolda a dyskomfortem wobec obronnej postawy Ewy, obserwowała. W reakcji tej kobiety było więcej strachu niż oburzenia.
Zalany emocjami, Kacper w końcu skinął głową. Dobrze. Zrobię ten test.
Wyniki przyszły tydzień później, w dyskretnej kopercie dostarczonej do domu Witolda. Zofia siedziała obok, gdy otwierał ją drżącymi rękami. Dokument był krótki, suchy, ale jego konkluzja nie pozostawiała wątpliwości:
**Prawdopodobieństwo ojcostwa: 99,98%.**
Dominik Kowalski uważany za zmarłego od lat żył. Dorastał kilka przecznic dalej, pod innym nazwiskiem.
Gdy Witold wybuchnął płaczem, dźwięk wydostał się przez otwarte okna. Sąsiedzi, którzy śledzili sprawę od początku, gwałtownie poznali prawdę. Szepty przerodziły się w okrzyki: To naprawdę jego syn! Po tylu latach! Cała ulica żyła tym niewiarygodnym odkryciem.
Ewa została wezwana na przesłuchanie. Pod presją przyznała się. Dziesięć lat wcześniej pracowała jako opiekunka do dziecka u zamożnej rodziny u Kowalskich. Wykorzystując zamieszanie na zatłoczonych festynach, zabrała Dominika, wmawiając sobie, iż ratuje go z zimnego, zaniedbanego domu. Samotna i bezpłodna, wychowała go jako Kacpra, często się przeprowadzając, by uniknąć podejrzeń.
Jej czyny, choćby bez okupu