Dziś znów pomyślałam o tamtym dniu. O słowach, które do dziś dźwięczą mi w uszach.
„Wojtek, wstawaj, już późno, do roboty!” – szarpnęłam męża, trzymając w jednej ręce przypaloną patelnię, a w drugiej – nikłą nadzieję, iż to tylko jego głupi żart.
„Nie wstanę. Zostaw mnie w spokoju, Halina. Koniec. Już nigdy więcej nie pójdę do tej fabryki” – warknął Wojciech, nie otwierając oczu, i odwrócił się do ściany.
Z początku zaśmiałam się – no co, urlop się skończył, jeszcze się nie rozruszał.
„No daj spokój, jakie głupoty! Wesele Ani już za nami, odpoczęliśmy, teraz z powrotem do pracy. Spraw aż po uszy!”
„Mówię ci poważnie. Koniec. Zwolniłem się. Zgłosiłem to jeszcze przed urlopem. Wczoraj był mój ostatni dzień.”
„Co ty, Wojtek?! Oszalałeś?! Gdzie znajdziesz taką pracę znowu? Do emerytury zostały ci dwa lata! Wytrzymaj!” – zbladłam i omal nie upuściłam patelni.
„Nie dam rady. Nie mam już sił. Koniec. Wychowaliśmy pięcioro dzieci. Szymon, Marek i Tomek, no i dwie córki – Ania i Magda. Wszystkich wykształciliśmy, wszystkim pomogliśmy. Wszystkim daliśmy start. A ja? Teraz chcę tylko odpocząć. Skończyłem swoje.”
„Nie masz rozumu, jeżeli myślisz, iż dzieci cię utrzymają” – wyszeptałam z bólem. „Kto cię wyżywi? Moja emerytura to grosze. A ty wpadłeś na pomysł, iż oni będą ci płacić?”
„Oczywiście. Nie są mi obcy. Pięcioro! Czyżby jeden ojciec miał pójść głodny?”
„Zwariałeś, starzeju!” – wpadłam w złość. „Dzieci mają swoje zmartwienia. Mieszkania na kredyt, wnuki w szkole. A ty… darmozjad!” – złapałam go za rękaw i szarpnęłam.
Odtrącił mnie gwałtownie – aż uderzyłam boleśnie o szafę.
„Nie dręcz mnie. Zostaw. Postanowiłem. Koniec.”
Łzy napłynęły mi do oczu. Wiedziałam: jeżeli Wojtek coś postanowił, nie było odwrotu. Wyskoczyłam z łóżka, narzuciłam chustkę i pobiegłam do sąsiadki – cioci Zosi, mądrej staruszki, do której choćby policjanci przychodzili po radę.
„Oj, ciociu Zosiu, bieda u mnie! Wojtek oszalał! Zwolnił się, mówi, iż nie da rady dalej pracować. Co robić? Jak go przekonać?”
„Czego się rzucasz? Faktycznie się zmęczył. Pięcioro dzieci wychować – to nie orzeszki gryźć. Widocznie się przepracował. Daj mu odpocząć. Pogłaskaj trochę.”
„Aha, jasne! Ja mu pokażę głaskanie. Jak tylko dzieci przyjadą, urządzimy mu „wakacje”!” – syknęłam ze złośliwym błyskiem w oku.
W tydzień później cała rodzina była w komplecie. Obdzwoniłam wszystkich, nakryłam stół, żeby nikt nie wyszedł głodny. Śmialiśmy się, obejmowali, wnuki biegały po podwórku. Ale gdy tylko sprzątnęliśmy talerze, zapanowała ciężka cisza.
„Tato” – pierwszy odezwał się najstarszy, Szymon – „to prawda, iż rzuciłeś robotę?”
„Prawda, synku. Stwierdziłem – dość. Nie mam już siły.”
„Co ty, tato?” – wtrącił się Marek, średni. „Dwa lata zostało. Wytnij się. To po prostu… bez sensu!”
„Zdecydowałem. Staż mam ponad czterdzieści lat. Emeryturę jakoś wyciągnę. A was jest pięcioro. Wyżywicie starego, jestem pewny.”
Ja za jego plecami tryumfowałam, a dzieci się zakręciły. Szymon odkaszlnął:
„No wiesz… mamy teraz kredyt, nowe auto. Będzie ciężko.”
„A u nas Magda w szkole muzycznej, korepetycje. Pieniądze lecą, sam rozumiesz” – dodała żona Marka. On sam milczał.
„A ja… właśnie zaczynam remont. Muszę zdążyć przed zimą, potem mieszkanie na sprzedaż. Nie udźwignę więcej” – westchnął Tomek, najmłodszy.
Córki zaczęły mówić jedne przez drugie. Jedna miała meble na raty, druga – męża na budowie w Niemczech, pieniędzy nie widzą od miesięcy. Wstałam jak generał przed bitwą:
„No i co, Wojtek, widzisz? Wszyscy mają swoje problemy. A ty – tylko ciężar. Nie wstyd ci? Chcesz ciągnąć od dzieci, zamiast pomagać. Jutro rano – idź szukać pracA gdy teraz siedzę sama w pustym domu, nachodzi mnie tylko jedna myśl – czy naprawdę coś w życiu zyskałam, skoro straciłam wszystko.