Dziennik osobisty
Dzisiaj znów przypomniały mi się te słowa, które jak nóż wbijały się w serce.
— Władek, wstawaj, już późno, do roboty czas! — szarpnęłam męża, ściskając w jednej ręce przypaloną patelnię, a w drugiej nadzieję, iż to tylko jego kolejny żart.
— Nie wstanę. Zostaw mnie, Walu. Koniec. Już nigdy nie pójdę do tej fabryki — mruknął Władysław, nie otwierając oczu, i odwrócił się do ściany.
Najpierw się zaśmiałam — no co, urlop się skończył, jeszcze się nie rozruszał.
— No weź, nie zawracaj głowy! Wesele Elżuni już za nami, trzeba wracać do normalności. Roboty po uszy!
— Mówię ci poważnie. Koniec. Zrezygnowałem. Podpisałem papiery jeszcze przed urlopem. Wczoraj był mój ostatni dzień.
— Co ty, Władek?! Oszalałeś?! Gdzie znajdziesz teraz taką pracę? Do emerytury dwa lata! Wytrzymaj! — zrzedła mi mina, a patelnia omal nie wypadła mi z dłoni.
— Nie dam rady. Sił już nie mam. Wszystko — skończyłem. Pięcioro dzieci wychowaliśmy. Trzech synów, dwie córki. Wszystkich wykształciliśmy, wszystkim pomogliśmy. Postawiliśmy ich na nogi. A ja? Teraz chcę tylko odpocząć. Swoje już zrobiłem.
— Brakuje ci rozumu, jeżeli myślisz, iż dzieci będą cię utrzymywać — westchnęłam z bólem. — Kto cię będzie żywił? Moja emerytura to grosze. A ty postanowiłeś żerować na nich?
— Oczywiście. Toż to moje dzieci. Pięcioro! Czyżby jeden ojciec miał głodem przymierać?
— Zwariowałeś, stary dziadu! — wściekłam się. — Dzieci mają własne problemy. Mieszkania na kredyt, wnuki w szkole. A ty… nierób! — chwyciłam go za rękaw i szarpnęłam.
Odtrącił mnie gwałtownie — aż uderzyłam bokiem o szafę.
— Zostaw. Nie dotykaj. Decyzja zapadła. Koniec.
Łzy napłynęły mi do oczu. Wiedziałam: jeżeli mężczyzna raz się uprze, nie ma odwrotu. Zerwałam się, narzuciłam chustę i pobiegłam do sąsiadki — cioci Haliny, mądrej staruszki, do której choćby policjanci przychodzili po radę.
— Och, ciociu Halo, tragedia! Władek oszalał! Rzucił pracę, mówi, iż nie da rady dalej. Co robić? Jak go opamiętać?
— Czego się denerwujesz. Człowiek się wypalił. Pięcioro dzieci wychować — to nie orzechy gryźć. Pewnie się przemęczył. Daj mu odsapnąć. Potraktuj go z czułością.
— Taak, jasne! Już ja mu pokażę czułość. Jak dzieci przyjadą, to mu urządzimy „wakacje”! — syknęłam ze złośliwym błyskiem w oku.
W tydzień później cała rodzina była na miejscu. Obdzwoniłam wszystkich, nakryłam stół, żeby nikt nie wyszedł głodny. Śmialiśmy się, obejmowali, wnuki biegały po podwórku. Ale kiedy sprzątnęliśmy talerze, zapanowała ciężka cisza.
— Tato — odezwał się najstarszy, Marek — to prawda, iż rzuciłeś robotę?
— Prawda, synku. Starczy. Sił już nie mam.
— No jak to, tato? — wtrącił się średni, Jarek. — Dwa lata ci zostało. Wytrzymaj. Przecież to… nielogiczne!
— Już podjąłem decyzję. Staż mam ponad czterdzieści lat. Emerytura się należy. A was jest pięcioro. Utrzymacie starego ojca, prawda?
Za jego plecami tryumfowałam, ale dzieci zaniepokoiły się. Marek odkaszlnął:
— No… my teraz kredyt na auto spłacamy. Będzie ciężko.
— A u nas Ela chodzi na lekcje muzyki, korepetycje. Pieniądze lecą, sam wiesz — dodała żona Jarka. On milczał.
— A ja… remont zaczynam. Trzeba skończyć przed zimą, potem sprzedamy mieszkanie. Nie udźwignę więcej — westchnął najmłodszy, Tomek.
Córki zaczęły mówić jedna przez drugą. U jednej meble na raty, u drugiej mąż na śląsku, pieniędzy nie widzą od miesięcy. Wstałam jak generał przed bitwą:
— No i co, Władek, widzisz? Wszyscy mają swoje sprawy. A ty chcesz być ciężarem. Nie wstyd ci? Dzieciom zabierać, a nie pomagać. Jutro rano — idź szukać pracy. Bez zaświadczenia nie wracaj. Jasne?
Władysław wstał. W milczeniu. Spojrzał na dzieci. Na mnie.
— Pięcioro was wychowałem… a wy jednego ojca utrzymać nie chcecie… — wyszeptał ochryple i wyszedł do sypialni.
Następnego dnia poszedł szukać pracy. Znalazł. Płacą połowę tego, co wcześniej, ale zawsze coś. Ja byłam zadowolona — „wyleczyłam go”. A dwa dni później nie wrócił.
Późnym wieczorem zapukano do drzwi. Ze szpitala zadzwonili: Władysław nie żyje. Rozległy zawał. Na robocie mu się zrobiło słabo, nie zdążyli dowieźć. Zmarł w karetce.
Teraz żyję sama. Emerytura — grosze. Dzieci odwiedzają rzadko. Głównie córki. Synowie dzwonią od święta.
A w mojej głowie wciąż brzmią jego ostatnie słowa:
„Pięcioro was wychowałem… a wy jednego ojca utrzymać nie chcecie…”.