Zdecydowałam się na siebie. A ty stawiłeś na cudze skarpety.
Kinga i Bartosz byli na weselu jej najlepszej przyjaciółki. Uroczystość miała się ku końcowi, gdy prowadzący ogłosił, iż teraz panna młoda będzie rzucać bukiet. Kinga nie zamierzała brać udziału, stała z boku, gdy nagle zorientowała się, iż kwiaty lecą prosto w jej stronę. Odruchowo podniosła dłonie — i bukiet wylądował w jej rękach. Goście zaczęli bić brawo, a Bartosz teatralnie złapał się za głowę. To było przewidywalne — faceci często urządzają takie przedstawienia, gdy ich dziewczyny łapią „ten jeden, wyjątkowy” bukiet.
Kinga już wracała do swojego stolika, gdy usłyszała rozmowę za uchylonymi drzwiami. Poznała głos Bartosza.
— No, teraz się trzymaj! — rechotał ktoś. — Kinga już mentalnie stoi w urzędzie stanu cywilnego. Bukiet złapała!
— Jak się przyczepi, tak i odczepi — uśmiechnął się Bartosz. — Na małżeństwo nie mam ochoty przez co najmniej pięć lat. I tak jestem już dobrze karmiony.
— Założysz się, iż za pół roku sam powleczesz ją do USC? A jeżeli nie — ona znajdzie kogoś bardziej zaradnego. A ty zostaniesz z garnkami i skarpetami.
— Trzymaj mnie za słowo! Mieszkamy razem od roku — nigdzie się nie wybierze. Będzie gotować barszcz i prać moje ciuchy.
Kinga zesztywniała. Wszystko w niej zamarło. Nie urządziła sceny — nie chciała psuć przyjaciółce wesela. Wzięła płaszcz, wyrzuciła bukiet do kosza przy wyjściu i zamówiła taksówkę.
Z Bartoszem wynajmowali mieszkanie, dzielili wszystko po połowie — czynsz, rachunki, jedzenie. Bartosz próbował zwalić na Kingę całe sprzątanie, ale ona postawiła sprawę jasno: jeżeli ona jest gospodynią, to on sponsorem. Nie przekonało go to. Więc niechętnie zaczął zmywać naczynia i odkurzać.
Ale przed kolegami udawał „macho”, przy którym kobieta jest szczęśliwa, grzebiąc w jego rzeczach.
Wróciwszy do mieszkania, Kinga w milczeniu wyciągnęła walizki. Większość swoich rzeczy trzymała u rodziców, więc spakowała się w pół godziny. W kuchni wysypała zawartość śmietnika, opróżniła lodówkę i zalało to wszystko żurem. Przez myśl przemknęło jej choćby zamoczenie jego koszulek w tej brei — ale się powstrzymała.
I wyjechała.
Tydzień później jej życie wywróciło się do góry nogami. Dostała propozycję przeniesienia do centrali — prawdziwy krok w karierze. I… test pokazał dwie kreski. Ciąża.
Decyzja była pilna — kariera czy macierzyństwo. Lekarz potwierdził — termin wczesny, jest czas na namysł. Kinga wybrała karierę. Przebyła zabieg, załatwiła transfer, wzięła dwa dni wolnego i położyła się spać. Po prostu spać. Bez czyichś skarpet.
Wróciwszy z miesiąca miodowego, przyjaciółka Ania przyszła ją odwiedzić:
— Przecież byliście idealną parą! Myślałam, iż już przymierzasz obrączki.
— Wyszłam. On nie jest moim człowiekiem. A co do „idealnej pary”… to tylko tak z zewnątrz wyglądało. No i… — Kinga zawahała się, ale niespodziewanie wysypała całą prawdę. O ciąży, o wyborze.
Ania kiwała głową. Obiecała milczeć. Ale, jak to bywa, opowiedziała mężowi. A ten — Bartoszowi.
Przyszedł pod dom rodziców Kingi:
— Jak mogłaś? To było też moje dziecko!
— A ty kim dla mnie jesteś? Mężem? Byliśmy razem tylko na twojej kanapie i w twojej głowie.
— Pomógłbym! Finansowo! Wychowaniem!
— A spytałeś, czy chcę być zależna od twoich ochłapów? Czy chcę być samotną matką? Wybrałam siebie. Ty jesteś zbyt mały, żeby być ojcem.
— Po co wylałaś śmieci do lodówki?
— No przepraszam, byłam w nastroju. Bywaj, Bartosz.
Patrzył, jak odchodzi. Za dwa dni miał postawić kolację dla całej paczki — zakład to zakład.
I tak. Ludzie naprawdę kopią sobie groby językiem.