**Dzisiejszy wpis w dzienniku:**
Siedziałam dziś na ławce w ogrodzie, wpatrując się w jabłonie, które tak pieczołowicie pielęgnowałam przez lata. Nagle zadzwonił mój stary telefon – ten z przyciskami, który wciąż uparcie trzymam przy sobie. Nowoczesne gadżety? Dziękuję, wolę to, co znam. Kiedy usłyszałam głos Wojtka, serce ścisnęło mi się w piersi.
— Mamo, posłuchaj… Z Martą rozmawialiśmy i uznaliśmy, iż czas sprzedać dom.
— Co?! — jęknęłam, osuwając się na drewnianą ławkę.
— No co się dziwisz? Po co ci tam we wsi marnieć? U nas będzie wygodniej. A z tych pieniędzy choćby kredyt spłacimy.
— I mam z wami mieszkać? Nie będę wam przeszkadzać? — spytałam, czując, jak dłonie mimowolnie zaciskają się na brzegu ławki.
— Mamo, no jak możesz! Oczywiście, iż nie! Pokój ci urządzimy, wszystko będzie po twojej myśli.
Słuchałam, gryząc wargi, aż do krwi. Nie pytał, nie tłumaczył – po prostu ogłosił decyzję. Nazajutrz miał przyjechać po mnie i moje rzeczy. Telefon odłożył gwałtownie – przecież tyle ma na głowie.
A ja zostałam sama, z myślami ciężkimi jak kamień.
***
Warszawa. Beton, szkło, chłód. Mieszkanie Marty to jak wystawa nowoczesnego designu: stolik ze szklanym blatem, czarne płytki na podłodze, wszystko sterylne, obce. Po moich starych, kolorowych tapetach choćby śladu nie zostało.
— Pani Marianno, proszę nie gotować tych zup! Całe mieszkanie śmierdzi! — Marta otworzyła okno z taką siłą, iż aż szyba zabrzęczała.
— To jak mam jeść? Przecież nie przywykłam do waszych dań… — odparłam, czując, jak gniew powoli zalewa mi gardło.
— Niech pani gotuje coś *normalnego*. Makaron z sosem, coś lekkiego. Przecież to nie wstyd! — Jej uśmiech był ostry jak brzytwa.
Tego dnia po raz pierwszy zamknęłam się w swoim pokoju i płakałam w poduszkę.
***
Wieczorem Wojtek odebrał telefon z błyskiem w oku:
— Tak, tak! Dom? W weekend można obejrzeć. Od ręki kupują? Świetnie!
— Już się znaleźli?! — wykrztusiłam, ledwie wierząc własnym uszom.
— No jasne, cenę dałem uczciwą. Remont i tak byłby potrzebny.
— A ty, Wojtek? — spojrzałam na syna twardo. — To wszystko twoja decyzja?
— O co ci chodzi? — wtrąciła się Marta. — Pani Marianno, niech pani już myśli o wnukach, a nie o remontach!
— Jakich wnukach? — ucięłam.
Zamilkła na sekundę, a potem burknęła:
— Właśnie dlatego, iż warunki mamy kiepskie.
— *Kiepskie*? To trzy pokoje w centrum! Ciebie wychowywałam w kuchni w bloku!
Wojtek przerwał:
— Mamo, i tak byś tam nie dała rady. Samotnie, na wsi… Ja bym nie nadążył dojeżdżać.
Zamilkłam. Rozmowa była skończona.
***
Następnego dnia wróciłam ze sklepu i zobaczyłam je – czarne worki, wypchane moimi rzeczami. Marta pakowała moje sukienki, te od święta, w które już nigdy nie wejdę.
— Co ty *robisz*?! — krzyknęłam.
— Porządkuję! — warknęła. — Pani tu narobiła syfu! —
— Gdzie moje rzeczy?!
— Wyrzuciłam śmieci. Trzeba było lepiej układać.
Zabrakło mi tchu. Te „śmieci” to były moje wspomnienia.
— Jutro robimy remont — dodała, wskazując sufit. — Będą panele i nowa lampa.
— Skąd na to pieniądze?
Nie odpowiedziała. Wzięła kolejną torbę i wyszła.
Tego wieczoru Wojtek usłyszał wszystko.
— Mamo, ona tylko się pomyliła…
— *Pomyliła*? Wyrzuciła pół mojej garderoby!
— Kupimy nowe!
— Przestań kłamać! — krzyknęłam. — Zaprosiliście mnie tutaj, a traktujecie jak intruza! choćby słuchawki mi skąpiliście!
Nazajutrz stanęłam w progu kuchni, gdzie Wojtek jadł pizzę.
— Wyjeżdżam. Do Bronki. Może znajdę pracę – mówią, iż i emerytom dają szansę.
— Mamo, co ty…?
— *Dość*! Twoja Marta chce mnie wykurzyć. Kłóci się o zapach jedzenia, o telewizor… Nie wytrzymam.
Zostawiłam ich. Zebrałam resztki rzeczy i pojechałam do przyjaciółki.
***
Gdy Marta wróciła, usłyszała to, czego nie spodziewała się nigdy:
— *Wynoś się*.
— Zwariowałeś?! Wrócisz do mnie na kolanach!
— Nic tu twojego nie ma. Dziś składam pozew.
Rozwód przeszedł szybko. Ona wyleciała na wczasy, a ślad po niej zaginął. Wojtek nie szukał.
Przyjeżdża do mnie czasem, prosi, żebym wróciła. Płaczemy oboje. Ja – bo serce pęka. On – bo w końcu zrozumiał.
Może się pogodzimy. Może za rok. Ale nie dziś.
Dziś patrzę na te jabłonie i myślę, iż szkoda domu. Ale bardziej szkoda syna.
Bo dom można odbudować. Zaufanie – nie zawsze.