Wszystko będzie dobrze, synku…
“Marek, synku, to mama” – w słuchawce rozległ się cichy głos.
Marka zawsze drażniło, iż matka mówiła, iż to ona dzwoni. Jakby nie rozpoznawał jej głosu od lat. Ile razy tłumaczył, iż na ekranie wyświetla się nazwa dzwoniącego? Ale matka wciąż używała staroświeckiego telefonu z klawiaturą. Kupił jej nowoczesny telefon, ale odmówiła.
— Za stara jestem na te nowości. Lepiej podaruj… Halinie. Jej córka takich prezentów nie robi. Ucieszy się.
Halina przyjęła prezent z radością, gwałtownie opanowała urządzenie. Marek podarował go nie bez powodu – gdyby coś się stało matce, Halina miała natychmiast do niego zadzwonić. Dodał choćby swój numer do jej kontaktów.
— Mamo, wiem, iż to ty — uśmiechnął się, chociaż w głosie czuł już niepokój. — Wszystko w porządku?
— Synku, jestem w szpitalu.
Przez plecy przetoczył się zimny dreszcz.
— Co się stało? Serce? Ciśnienie? — pytał gorączkowo.
— Jutro mają mnie operować. Przepuklina się zaogniła. Już nie wytrzymuję.
— Czemu nie zadzwoniłaś wcześniej? Mamo, przyjadę, zabiorę cię do Warszawy. Tam szpitale lepsze, chirurdzy znakomici. Proszę, odwołaj tę operację! — nalegał, głos mu drżał.
— Synku, nie martw się. Pamiętasz doktora Nowaka? On jest bardzo dobry…
— Mamo, posłuchaj mnie. Przyjadę jutro rano — przerwał. — Do tego czasu odwołaj zabieg! — Krzyczał, bo głos matki stał się ledwo słyszalny.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze, synku. Kocham cię… — W słuchawce rozległy się krótkie sygnały.
Marek spojrzał na ekran. Godzina 00:10.
Ostatnie słowa matki brzmiały dziwnie, jakby wydobywały się z oddali. Nigdy nie dzwoniła tak późno. Coś było nie tak. Próbował oddzwonić – bez skutku. Raz, drugi, trzeci…
Wstał od komputera, spojrzał przez okno. Drugi dzień padał deszcz ze śniegiem. W normalnych warunkach do rodzinnej wsi jechało się pięć godzin, ale w taką pogodę – sześć. Trzeba było ruszać natychmiast, żeby nie musieć się spieszyć, a zdążyć przed operacją. Drogi pewnie rozmiękły, ale on nie jechał do wsi, tylko do szpitala powiatowego.
Wyłączył komputer, zaczął się pakować. Wychodząc, przypomniał sobie o ładowarce. Wrócił, chwycił ją, a potem zatrzymał się w przedpokoju. *„Jeśli wrócisz po coś, wyjrzyj w lustro”* – przypomniały mu się słowa matki. Spojrzał. Zmęczona twarz, oczy pełne lęku. *„Powiedziała, iż wszystko będzie dobrze, a nigdy mnie nie okłamała”* — pomyślał i wyszedł.
W samochodzie zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Haliny. Ona i matka były sąsiadkami, przyjaciółkami od zawsze. Ale on pracował nocami, a na wsi ludzie kładli się wcześnie. Dlaczego Halina nie zadzwoniła? Przecież ją ostrzegał. Niepokój wrócił ze zdwojoną siłą. Silnik się nagrzał, ruszył w drogę.
Ile razy prosił matkę, by zamieszkała z nim? Miał duże mieszkanie, miejsca starczyłoby. Ale odmawiała.
— Synku, ty jesteś młody, ja będę tylko przeszkadzać. Tu mi dobrze. Nigdzie nie jadę.
Ach, mamo, mamo… Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej? Zawsze bała się być ciężarem.
Nagle zrozumiał, co go zaniepokoiło w jej głosie. Brzmiał dziwnie, jakby przez jakiś filtr. A ostatnie słowa ledwo usłyszał. I była w nich jakaś wina. Pewnie myślała, iż go obudziła. Nigdy nie dzwoniła tak późno.
Przepuklina dokuczała jej od lat, przy zmianie pogody bolało. Ale matka zwlekała. Raz ogródek do sadzenia, raz zbiory, a potem Halina zachorowała, nie mogła jej zostawić. Zawsze było coś ważniejszego.
A on? Mieszkał niedaleko, miał samochód, a jednak brakowało czasu, by ją odwiedzić. Też znajdował wymówki.
Pamiętał ją jako dobrą, ciepłą kobietę. Ale gdy trzeba było, potrafiła i skrzyczeć, a choćby dać w skórę, czym akurat było pod ręką. Nie obrażał się, bo zawsze było za co.
Kiedy pierwszy raz wrócił o świcie, mając szesnaście lat, czekała na niego. Spojrzała na jego rozgorączkowaną twarz, usta spuchnięte od pocałunków, i powiedziała surowo:
— Po co się tak śpieszysz? A jak przyjdzie czas na małżeństwo? Będziesz gotów? Potem wilkiem wyć będziesz. Idź spać, nie mogę na ciebie patrzeć. — I odwróciła się.
Następnego dnia choćby na niego nie spojrzała. To było gorsze niż krzyk. Gdy wreszcie odpuściła, zapytał:
— O co ci chodzi? Wszyscy tak robią. Ty też nie byłaś święta.
I wtedy opowiedziała, jak zakochała się w siedemnastu latach. Jak całowali się nocami przy śpiewie słowików. A gdy zaszła w ciążę, ukochany zwiał. Od hańby uratował ją ojciec Marka. Przyznał się, iż to on z nią chodził. Ślub był zaplanowany, ale niedługo przed nim, podczas wykopków, poroniła. Ojciec i tak się z nią ożenił. A Marek urodził się dopiero po ośmiu latach…
Ciemno, droga monotonna, samochodów mało. Oczy same się zamykały. Kilka razy o mało nie spowodował wypadku. Pierwszy raz ocknął się, jakby ktoś nim potrząsnął. Jadąc po przeciwnej jezdni – na szczęście pusta. Drugi raz o włos od wpadnięcia w rów. Włączył radio głośno, wrzeszczał razem z piosenkami, by nie zasnąć.
W końcu dojechał.
Szpital, stary, ceglany budynek, rozświetlony kilkoma oknami. Pracowali tu tylko trzej lekarze: internista, chirurg i asystent. Poważne przypadki odsyłano do miasta, z drobniejszymi radzili sobie sami.
Zadzwonił. Myślał, iż będzie czekał godzinami, ale drzMarek otworzył usta, by powiedzieć coś doktorowi, ale nagle usłyszał za plecami znajomy, ciepły głos matki: “Nie martw się, synku, jesteśmy już razem”.