Halina Nowak siedziała w bujanym fotelu, trzymając w dłoniach druty i wełnę. Obok, na sfatygowanej kanapie, spokojnie spał jej wnuczek. Patrzyła na niego z czułością i cichym zadowoleniem. „Widzisz, rośnie zdrowo, a to wszystko dzięki moim staraniom” — pomyślała.
Halina zawsze dumna była ze swojego umiejętnego gospodarowania. W młodości, gdy wraz z mężem zaczynali wspólne życie, liczyli każdy grosz. Właśnie wtedy nauczyła się cieszyć prostymi rzeczami i doceniać to, co mają. Wiedziała, jak przyrządzić smaczny posiłek z resztek, jak zacerować ubranie, by służyło jeszcze lata, i jak wychować dzieci w zdrowiu i szczęściu bez zbędnych wydatków.
Teraz, gdy jej córka Elżbieta wyszła za mąż za Rafała, Halina dostrzegała, iż Rafał zupełnie zapomniał o wartości oszczędzania. Choć zarabiał dobrze, w jej oczach pieniądze były marnowane. Nowe zabawki, drogie pieluchy, markowe ubranka — wszystko wydawało się jej przesadą. „Za moich czasów rodziło się w polu!” — powtarzała, wspominając czasy, gdy wystarczało tylko to, co niezbędne.
Spojrzała na wnuka, ubranego w sweter, który dostała od sąsiadki. „Po co wydawać na nowe rzeczy, skoro stare są równie dobre?” — myślała. Widziała, jak Elżbieta próbuje iść w jej ślady, ale Rafała to drażniło. Ciągle kupował nowości, nie rozumiejąc, iż nie chodzi o ilość, a o mądre zarządzanie tym, co się ma.
Halina westchnęła i znów zaczęła przerzucać oczka na drutach. „Młodzi teraz różni” — myślała. „Wszystko musi być najlepsze, modne, drogie. A przecież kiedyś ludzie potrafili być szczęśliwi z tym, co mieli.” Przypomniała sobie, jak sama uczyła Elżbietę szacunku do pracy i oszczędności.
Rafał siedział w swoim gabinecie, wpatrując się w okno, za którym zapadał zmrok. Praca, zwykle rutynowa, dziś nie dawała się skupić. Jego myśli ciągle wracały do tego samego — do domu, do żony, do teściowej. Elżbieta i Halina Nowak uczyniły z ich życia koszmar oszczędności.
Kiedyś żyli skromnie, niemal biednie. Oszczędność była ich drugim imieniem. Wtedy to miało sens — ledwo starczało na jedzenie i rachunki. Ale wszystko się zmieniło, gdy Rafał dostał lepszą pracę. Teraz zarabiał wystarczająco, by nie liczyć każdej złotówki. A jednak Elżbieta i Halina wciąż zachowywały się, jakby znowu brakowało im na chleb.
Czuł, iż za każdym razem, gdy próbował zrobić coś dobrego dla rodziny, spotykał się ze sprzeciwem. Kupował żonie sukienkę — a ona szukała tańszej. Wymieniał telefon — a ona twierdziła, iż stary jeszcze działa. Wszystko okraszone kazaniami Haliny o tym, jak „kiedyś ludzie radzili sobie bez tego”.
Ale prawdziwą próbą stało się narodziny syna. Powinna to być radość, troska, zapewnienie dziecku tego, co najlepsze. Tymczasem Elżbieta odmawiała kupowania dobrych pieluch, wolała tetrowe pieluszki, bo „sprawdzały się od zawsze”. Oszczędzała na wszystkim — jedzeniu, ubrankach, zabawkach.
Rafał próbował tłumaczyć, iż mają teraz środki, by dać dziecku wygodę i bezpieczeństwo. Ale jego słowa rozbijały się o mur uporu. Elżbieta trwała przy swoim, a teściowa tylko ją utwierdzała w przekonaniu, opowiadając o „starych, dobrych czasach”.
Któregoś wieczoru, po kolejnej kłótni, Rafał postanowił działać. Zebrał wszystkich przy stole i spokojnie zaczął rozmowę. Mówił, iż pieniądze to narzędzie dla lepszego życia, a nie cel sam w sobie. Tłumaczył, iż oszczędzać trzeba z głową.
Lecz i tym razem natrafił na mur. Elżbieta i Halina nie ustąpiły. „Kiedyś ludzie żyli i nic” — powtarzały. „Po co nam te wymysły?” Rafał czuł, jak w nim narasta gniew. Dalsze dyskusje nie miały sensu. Ale co w takim razie robić?
„Przecież nie rozwód” — pomyślał. Ale gdy tak siedział w gabinecie, patrząc w ciemność za oknem, wiedział już jedno.
— Nie doczekają się — powiedział głośno, zaciskając pięści. — Nie oddam im syna. Nie ustąpię! Wszystko będzie tak, jak ja zechcę!














