Wszyscy znoszą trudności

polregion.pl 17 godzin temu

— O-o, witaj, witaj, królestwo bałaganu! Wika, przecież siedzisz w domu bez przerwy. Mogłabyś chociaż pozmywać naczynia — skarciła matka, ledwie przekraczając próg kuchni.

Wika właśnie wyciągała pościel z pralki. Bezwładnie zwisała jej z rąk, a wilgoć chłodziła skórę nieprzyjemnie. Palce drżały ze zmęczenia, plecy bolały, a choćby wyprostowanie się sprawiało trudność.

W drugim pokoju ktoś zaszlochał. Tymek. Znowu się obudził.

— Mamo, naprawdę myślisz tylko o tym? — spytała Wika z pustym wzrokiem. — Wiesz przecież, iż dzieci są chore.

Lidia postawiła na stole siatkę z pomarańczami. Obserwowała kuchnię wzrokiem doświadczonego inspektora i westchnęła ciężko.

— Po prostu nie rozumiem, jak można żyć w takim syfie. Masz tylko dwoje dzieci, nie dziesięcioro. I męża.

Wika nie odpowiedziała. Zawiesiła poszewkę na kaloryferze i na chwilę zastygła, zgarbiona. Chciała krzyknąć matce w twarz, iż choćby dwoje dzieci to niełatwe, ale sił na podniesienie głosu już nie miała.

Wszystkie siły pochłonęły kaprysy Tymka, walka z gorączką Zosi, niekończące się gotowanie, nerwowe przygotowania do przedszkola i nieprzespane noce. Wszystko to ciążyło na niej jak kamień u szyi. A na dodatek jeszcze matka z jej obsesją na punkcie czystości.

Wika weszła do korytarza, by choć na chwilę odetchnąć. Zajrzała do sypialni. Zosia spała. Mokre loki przykleiły się do jej czoła. Tymek już siedział w łóżeczku i niechętnie trze oczy piąstkami.

— Myślałam, iż przyszłaś mi pomóc — syknęła cicho Wika, wracając do kuchni z synem na rękach. — Naczynia mogą poczekać, lepiej posiedź z dziećmi.
— Wika, czyje to dzieci? Twoje. Ja już nie jestem młoda. Łatwiej mi pozmywać niż zajmować się maluchami.
— Mamo! Możesz choć na sekundę zapomnieć o tych cholernych talerzach i przestać wypatrywać kurzu? Jedno dziecko z gorączką, drugie cały dzień na rękach! Nie spałam już trzy noce. Ani twoje pomarańcze, ani wykłady, ani szorowanie podłóg mi nie pomogą.

Lidia zacisnęła usta. Nozdrza lekko jej drżały z irytacji.

— Pomagam, jak umiem.
— Nie, nie pomagasz, tylko dokładasz. Jak zwykle.

Wika posadziła syna w kojcu, po czym chwyciła siatkę z owocami i podała matce.

— Zabierz swoje pomarańcze i wyjdź. Proszę.

Nawet Tymek na moment ucichł. Lidia spojrzała na córkę z lekceważącym grymasem, potem na siatkę. Wyszarpnęła ją z rąk Wiki, jakby trzymała w rękach bombę, i wyszła.

Gdy w piersi trochę ucichło, Wika usiadła na podłodze przy kojcu i przytuliła syna. Ten kichnął jej na ramię. Kobieta westchnęła — tylko tego jej brakowało.

Wcześniej zawsze trzymała się i cicho znosiła zaczepki matki. Co najwyżej zgrzytała zębami. Bo no… to jednak mama. Tak to już bywa. Wiele jej koleżanek miało podobnych bliskich — nie tylko matki. Teściowe, babcie. Wszyscy to znoszą.

Wika miała nadzieję, iż kiedyś matka się zmieni, ale ta pozostawała taka sama.

W dzieciństwie było identycznie. Wika nigdy nie zapomniała jednego zdarzenia. W piątej klasie zajęła trzecie miejsce w miejskiej olimpiadzie z polskiego. Dostała dyplom i czekoladę w nagrodę. Dziewczynka promieniała z dumy, gdy podała tabliczkę matce. Chciała powiedzieć, iż to też trochę zasługa mamy, ale nie zdążyła.

— Znowu gdzieś ubłociłaś kurtkę! I tak chodziłaś po ulicy? — jęknęła Lidia. — Jesteś dziewczynką. Powinnaś być bardziej uważna.

Gdy mama znalazła choć jedną czwórkę w świadectwie, urządzała awanturę. Kiedy Wika myła podłogę, matka skrupulatnie sprawdzała, czy czysto jest za drzwiami i pod kaloryferem.

Lidia nigdy nie chwaliła córki. W najlepszym razie milczała, w najgorszym — szukała powodu, by dokopać. Wszystkie komplementy wydawały się być na przydział, a te przydziały nigdy nie trafiały do Wiki.

Jan, mąż Wiki, wiedział o tym. Sam nieraz słyszał, jak Lidia mówiła coś w stylu:

— Po co waszym dzieciom tyle zabawek? Gdy ty dorastałaś, wystarczyły układanki i drewniane klocki.

Wika starała się nie zapraszać matki do stołu. Ale gdy już musiała, była gotowa na kolejną falę krytyki.

— Mięso znów suche. Przypaliłaś.

Ale żeby mama spytała o samopoczucie czy sprawy córki… Tego nigdy nie było.

Tego wieczoru Wika napisała do Jana, by się wygadać. Wiedział, iż córka jest chora. Wiedział, iż żonie ciężko. Znał jej relacje z teściową. Ale pomóc nie mógł — był w delegacji. No cóż, przynajmniej mógł wysłuchać.

— Wyrzuciłam ją — napisała. — I tak zero pomocy, tylko nerwy rujnuje.
— Dobrze zrobiłaś — odpowiedział natychmiast. — Dawno powinnaś.

Wikę trochę ulżyło. Potwierdzenie, iż postąpiła słusznie. Ważne było, by usłyszeć to od kogoś, kto znał jej matkę z zewnątrz.

Nie udało się wyspać. Obudził ją atak kaszlu. W pokoju panował mrok, tylko dioda telewizora świeciła na czerwono. Kobieta namacała telefon pod poduszką. Była piąta rano. Świtu choćby nie było.

Tymek wiercił się niespokojnie w łóżeczku. Obok pochlipywała i przewracała się Zosia.
Wika usiadła. Głowa pulsowała, jakby ktoś przeszedł po niej młotem pneumatycznym. W gardle drapało, nogi były jak z waty.

Wika dotarła do kuchni i zajrzała do lodówki. Pustka. Zsiadłe mleko, prawie pusta paczka topionego sera, kilka jaj. Gdzieś leżały jeszcze dwa zeschnięte kawałki chleba i paczka makaronu.

Może śniadanie by się jakoś udało, ale co dalej? Do tego kończyły się leki dla Zosi. I sama Wika też mogłaby coś wziąć. Ale jak iść, gdy w domu są dzieci bez opieki? Z dostawami w ich mieście krucho, zwłaszcza z lekarstwami.

— Muszę do apteki. A dzieci nie ma z kim zostawić… Nie wWika westchnęła ciężko, przytuliła Tymka mocniej i pomyślała, iż czasem najtrudniejsze nie jest to, co się znosi, ale to, co się w końcu odrzuca.

Idź do oryginalnego materiału