Wszyscy zniosą

twojacena.pl 5 dni temu

— O-o, witajcie, królestwo chaosu! Wika, przecież cały czas siedzisz w domu. Mogłabyś chociaż pozmywać naczynia — skarciła matka, ledwie przekraczając próg kuchni.

Wika akurat wyciągała pościel z pralki. Bezwładnie zwisała z jej rąk, chłodząc skórę nieprzyjemnym dotykiem. Palce drżały ze zmęczenia, plecy bolały tak, iż trudno było się wyprostować.

Z drugiego pokoju dobiegło ciche chlipnięcie. Tymek. Znów się obudził.

— Mamo, naprawdę myślisz tylko o tym? — spytała Wika, patrząc na nią zmęczonym wzrokiem. — Przecież wiesz, iż dzieci chorują.

Lidia postawiła na stole siatkę z pomarańczami. Objęła wzrokiem kuchnię niczym doświadczony inspektor i westchnęła z rezygnacją.

— Po prostu nie rozumiem, jak można żyć w takim bałaganie. Masz tylko dwoje dzieci, nie dziesięcioro. I męża.

Wika nie odpowiedziała. Po prostu zawiesiła poszewkę na kaloryferze i na chwilę zastygła, zgarbiona. Chciała krzyknąć matce w twarz, iż dwoje dzieci to też niełatwa sprawa, ale nie miała już siły na krzyk.

Wszystkie siły pochłonęły kaprysy Tymka, walka z gorączką Zosi, niekończące się gotowanie, nerwowe pakowanie się do przedszkola i niespokojne noce. Wszystko to wisiało na niej jak kamień u szyi. A na deser — jeszcze matka z jej obsesją na punkcie czystości.

Wika wyszła do przedpokoju, żeby choć na chwilę odetchnąć. Zajrzała do sypialni. Zosia spała. Mokre loki przylegały do czoła. Tymek już siedział w łóżeczku i niecierpliwie trącał piąstkami oczy.

— Myślałam, iż przyszłaś mi pomóc — syknęła Wika szeptem, wracając na kuchnię z synem na rękach. — Naczynia mogą poczekać, lepiej posiedź z dziećmi.
— Wiko, czyje to dzieci? Twoje. Ja już nie jestem młodą dziewczyną. Łatwiej mi zmywać, niż zajmować się maluchami.
— Mamo! Czy możesz choć na sekundę zapomnieć o tych cholernych talerzach i przestać szukać kurzu? Jedno dziecko z gorączką, drugie cały dzień na rękach! Nie śpię już trzecią noc. Ani twoje pomarańcze, ani wykłady, ani mokra ścierka mi nie pomogą.

Lidia zacisnęła wargi. Nozdrza jej się rozszerzyły z oburzenia.

— Pomagam, jak umiem.
— Nie, nie pomagasz. Tylko dokładasz. Jak zawsze.

Wika posadziła syna w kojcu, potem chwyciła siatkę z owocami i podała matce.

— Zabierz swoje pomarańcze i idź. Proszę.

W tej chwili choćby Tymek ucichł. Lidia spojrzała na córkę z pogardliwym zmrużeniem oczu, potem na siatkę. Gwałtownie wyrwała ją z rąk Wiki, jakby w środku była bomba z opóźnionym zapłonem, i wyszła.

Gdy w piersi trochę ucichło, Wika usiadła na podłodze obok kojca i przytuliła syna. Ten kichnął jej na ramię. Kobieta westchnęła: tylko tego jej brakowało.

Dawniej zawsze się powstrzymywała i w milczeniu znosiła matczyne ataki. Co najwyżej zgrzytała zębami. Bo no… w końcu to mama. Tak już jest. Wiele jej znajomych ma podobnych krewnych. Nie tylko matki. Babcie, teściowe. Wszyscy znoszą.

Wika miała nadzieję, iż pewnego dnia matka się zmieni, ale ta pozostawała taka sama.

W dzieciństwie było dokładnie tak samo. Wika nigdy nie zapomni jednego zdarzenia. W piątej klasie zdobyła trzecie miejsce w miejskiej olimpiadzie z języka polskiego. Dostała dyplom i tabliczkę czekolady w nagrodę. Dziewczynka aż promieniała z dumy, gdy podała czekoladę matce. Chciała powiedzieć, iż to też trochę jej zasługa, ale nie zdążyła.

— Znowu gdzieś upaprałaś kurtkę błotem! I w takim stanie chodziłaś po ulicy! — ubolewała Lidia. — Jesteś dziewczynką, powinnaś być bardziej uważna.

Gdy w końcowych ocenach Wiki znalazła się choć jedna czwórka, matka urządzała awanturę. Kiedy Wika myła podłogę, Lidia dokładnie sprawdzała, czy jest czysto za drzwiami i pod kaloryferem.

Lidia nigdy nie chwaliła córki. W najlepszym razie milczała, w najgorszym — znajdowała powód, by ją ukłuć. Wszystkie komplementy zdawały się być na kartki, a te zawsze trafiały do kogoś innego.

Jan, mąż Wiki, o tym wiedział. Sam nie raz słyszał, jak Lidia mówiła coś w stylu:

— Po co twoim dzieciom aż tyle zabawek? Jak ty dorastałaś, wystarczyły puzzle i drewniane klocki.

Wika starała się nie zapraszać Lidii do stołu. Ale gdy już musiała, córka była gotowa na kolejną porcję krytyki.

— Mięso znów suche. Przegotowałaś.

Ale żeby mama zapytała o samopoczucie albo sprawy córki… Tego nigdy nie było.

Tego wieczoru Wika napisała do Jana, by się wygadać. Wiedział, iż Zosia jest chora. Wiedział, iż żonie jest ciężko. Znał jej relacje z teściową. Ale pomóc nie mógł — był w delegacji. No cóż, przynajmniej mógł wysłuchać.

— Wyrzuciłam ją — napisała. — I tak zero pomocy, a nerwy szarpie okropnie.
— Brawo — natychmiast odpowiedział. — Dawno powinnaś.

Wika odczuła ulgę. Oto potwierdzenie, iż postąpiła słusznie. Ważne było, by usłyszeć to od kogoś, kto znał jej matkę z zewnątrz.

Nie udało się wyspać. Obudził ją atak kaszlu. W pokoju panował mrok, tylko dioda telewizora świeciła czerwonym światłem. Kobieta namacała telefon pod poduszką. Wpół do szóstej. Jeszcze choćby nie świtało.

Tymek wiercił się niespokojnie w łóżeczku. Obok pochlipywała i przewracała się Zosia.
Wika usiadła. Głowa dudniła, jakby ktoś przeszedł się po niej młotem pneumatycznym. W gardle łaskotało, nogi były jak z waty.

Wika jakoś dotarła do kuchni i zajrzała do lodówki. Pusto. Zsiadłe mleko, niemal pusta paczka serka topionego, kilka jajek. Gdzieś jeszcze leżały dwa czerstwe kromki chleba i paczka makaronu.

Może jakoś skleiłaby śniadanie, ale co dalej? Na dodatek kończyły się leki dla Zosi. I samej Wiki przydałobyOtworzyła okno, wpuściła do mieszkania chłodne powietrze i pomyślała, iż może jednak da się żyć bez ciągłego oczekiwania na „dobre słowo”, skoro choćby wiatr wydawał się teraz łagodniejszy.

Idź do oryginalnego materiału