Jedna patelnia na dwoje
Czasami ludzie przestają się kłócić. I to już nie jest pojednanie. To koniec. Krzysztof i Weronika spędzili razem dwadzieścia lat. Nie wieczność, ale i nie dwa sezony. Najpierw była miłość, potem dzieci, wreszcie niekończące się obowiązki. A na końcu — zmęczenie. Sobą nawzajem, sobą samym.
Z początku jeszcze próbowali. Kłócili się, godzili, trzaskali drzwiami, szukali zrozumienia, przebaczenia, powrotu. Ale potem nastała cisza. Głucha, nieprzenikniona. Przestali spać w jednym łóżku. Rozdzielili się po pokojach. Nie byli wrogami, ale już nie rodziną. Tylko dwójką ludzi, którzy przypadkiem dzielili to samo mieszkanie. Najstraszniejsze? Jedli osobno. On — swoje. Ona — swoje. Własne półki, własne talerze. Własne życie. To był koniec. Taki, o którym się nie mówi.
O rozwodzie nikt nie wspominał. Po co? Wszystko było jasne. Krzysztof poznał kobietę w sanatorium. Jeździł tam sam, bez Weroniki. Ta kobieta, Agnieszka, była cierpliwa, spokojna, uważna. Pisała do niego listy, pytała, jak się czuje, dzieliła przepisami. Weronika nikogo nie spotkała. Jej samotność była cicha i ciasna, jak supeł. Nie narzekała. Po prostu żyła. Jakby czekała, aż to minie.
Rankarok jak codzień. Kuchnia zalana żółtym światłem, zapach taniej margaryny w powietrzu. Weronika stała przy kuchence. Na niej — malutka patelnia. A na niej — jedno jajko. Nie jajecznica. Nie śniadanie dla dwojga. Tylko jajko. Małe, jak patelnia. Małe, jak ona sama. Stary szlafrok, włosy w nieudanej trwałej. Trzymała łopatkę, choćby nie patrząc na patelnię. Po prostu stała.
Krzysztof wszedł do kuchni. W milczeniu. Postawił czajnik, sięgnął po kubek. Wszystko w nim było już postanowione. Odejdzie. Wkrótce. Tylko musi spakować rzeczy. Ale wtedy ona się odwróciła. Spojrzała na niego z tak bezbronnym poczuciem winy, iż aż się zachwiał.
— Zjesz jajko? — szepnęła, podając mu tę maleńką patelnię.
Jakby uderzył w ścianę. Przypomniało mu się wszystko. Studencka kawalerka. Jeden materac. Jeden kubek. Jedno jajko dzielone na pół. I ta sama dziewczyna w szlafroku, tylko wtedy — śmiejąca się, zadziorna, z grzywką jak u kucyka. Mrugała i mówiła: *U nas choćby jajko jest wspólne*.
Opuścił patelnię. Objął ją. Przycisnął, jak dawno temu. I zaczął mówić. Niewprawnie, głupio. Że był głupi. Że zgubił się w codzienności. Że zapomniał, iż to jego Weronika. Że wszystko, co wydawało się szare, było najważniejsze. Może płakał. Nie widziała — bo była mała, a on wysoki.
Na kuchence wciąż leżało jajko. Żółtko jak złoty guzik. Jak znak. Jak ratunek.
Został. Znów jedli razem. Wieczorami milczeli. A potem zaczęli rozmawiać. Ostrożnie. Powoli. I nie od razu — znów się śmiali.
Miłość nie zawsze jest głośna. Czasem mieszka w ciszy. W jednej patelni. W pytaniu: *Zjesz jajko?* Bo jeżeli ci je podają — to znaczy, iż wciąż jesteś potrzebny.