Jedna patelnia na dwoje
Czasami ludzie przestają się kłócić. I to już nie jest pojednanie. To koniec. Wojciech i Katarzyna żyli razem dwadzieścia lat. Nie wieczność, ale i nie tylko chwilę. Najpierw była miłość, potem dzieci, później niekończące się obowiązki. A potem zmęczenie. Sobą nawzajem.
Z początku jeszcze próbowali. Kłócili się, godzili, trzaskali drzwiami, próbowali zrozumieć, wybaczyć, wrócić. Ale w końcu nastała cisza. Głucha, nieprzenikniona. Przestali spać w jednym łóżku. Rozeszli się do osobnych pokoi. Nie byli wrogami, ale już nie rodziną. Po prostu dwoje ludzi przypadkiem dzielących to samo mieszkanie. Najgorsze było to, iż zaczęli jeść osobno. On – swoje. Ona – swoje. Własne półki, własne talerze. Własne życie. To był prawdziwy koniec. Taki, o którym się nie mówi.
O rozwodzie nikt nie wspominał. Po co? Wszystko było jasne. Wojciech poznał kobietę w sanatorium. Zaczął jeździć tam sam, bez Katarzyny. Ta kobieta, Agnieszka, okazała się troskliwa, spokojna, cierpliwa. Pisała do niego listy, pytała, jak się czuje, dzieliła się przepisami. Katarzyna nikogo nie spotkała. Jej samotność była cicha i ciasna, jak supeł. Ale nie narzekała. Po prostu żyła, jakby czekała, aż to minie.
Poranek był zwyczajny. Kuchnia zalana żółtym światłem, w powietrzu zapach taniego masła. Katarzyna stała przy kuchence. Na gazie – malutka patelnia. Na niej – jedno jajko. Nie omlet. Nie śniadanie dla dwojga. Tylko jajko. Małe, jak sama patelnia. Małe, jak Katarzyna. Szlafrok na niej stary, włosy – nieudana trwała. Trzymała łopatkę i choćby nie patrzyła na patelnię. Po prostu stała.
Wojciech wszedł do kuchni. Wcisnął czajnik, chciał sobie nalać herbaty. W środku wszystko było już postanowione. Odejdzie. Wkrótce. Tylko spakować rzeczy. Ale wtedy ona się odwróciła. Spojrzała na niego z tak bezbronną winą, iż omal się nie potknął.
— Zjesz jajko? — cicho zapytała i podała mu malutką patelnię.
Jakby uderzył w ścianę. Wszystko mu wróciło. Studenckie czasy. Jeden materac. Jedna szklanka. Jeden widelec na dwoje. I ta sama dziewczyna w szlafroku, tylko wtedy śmiejąca się, zadziorna, z grzywką jak u kucyka. Mrugała i mówiła: „Nawet jajko mamy wspólne”.
Postawił patelnię. Przytulił ją. Przycisnął, jak za pierwszym razem. I zaczął mówić. Niewprawnie, głupio. Że był głupi. Że się zagubił. Że zapomniał, iż jest jego. Że wszystko, co wydawało się szare, było ważne. Może choćby płakał. Nie widziała – była przecież taka mała, a on wysoki.
Na kuchence wciąż leżało jajko. Żółtko – jak złoty guzik. Jak znak. Jak ratunek.
Został. Zaczęli jeść razem. Wieczorami milczeli. A potem zaczęli rozmawiać. Ostrożnie. I dopiero po czasie znów się śmiać.
Miłość nie zawsze jest głośna. Czasem żyje w ciszy. W jednej patelni. W pytaniu: „Zjesz jajko?” Bo jeżeli ci je ofiarują – znaczy, iż wciąż jesteś potrzebny.