Wrócił późno w nocy, nie zwlekając wziął prysznic. W kieszeni garnituru odkryłam rachunek za romantyczną kolację dla dwojga

newsempire24.com 12 godzin temu

Drogi pamiętniku,

Wrócił późno w nocy i od razu wskoczył pod prysznic. Nie zdążył choćby zdjąć butów przy drzwiach, rzucił swoją granatową marynarkę na krzesło i zniknął w łazience, jakby woda mogła zmyć z niego cały dzień. Słyszałam, jak odkręca kurek do oporu, a kabina wypełnia się gęstą parą. Minuty płynęły, liczyłam je w głowie niczym dawne ruchy huśtawki na podwórku: raz, dwa, trzy za długo.

Kiedy wyszedł, włosy wciąż były mokre, a zapach perfum inny niż zwykle; między cytrusową nutą przebijał się słodki, obcy akord.

Jestem wykończony mruknął, nie patrząc mi w oczy. Jutro ci wszystko wyjaśnię. Skinęłam głową i wymusiłam na sobie uśmiech, ten, co trzyma policzki, a nie serce.

Zostałam sama w kuchni z jego marynarką. Chwyciłam ją, by powiesić w szafie. Gdy wieszałam płaszcz, coś zaszeleściło w kieszeni. Sięgnęłam odruchowo spod palców wystąpił złożony w trójkąt paragon. Papier był jeszcze ciepły od jego dłoni, jakby chciał ukryć sekret, którego nie powinnam odkrywać.

Paragon zadrżał mi w rękach. Rozwinęłam go na stole. Logo eleganckiej restauracji w centrum Warszawy, adres przy ul. Marszałkowskiej, godzina 22:41. Kolacja 2 osoby. Dwie kawy, butelka czerwonego wina, dwie przystawki, dwa desery. Łączna kwota 312 zł, w tym napiwek.

Mój mózg w pierwszej sekundzie podjął to, co zawsze robi w takich momentach: próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie. Może klient, może kontrahent, może ktoś z pracy w potrzebie. Przewijałam palcem nazwy dań: carpaccio, polędwiczka, tiramisu. On nie przepada za tiramisu, ja lubię. Schowałam rachunek do szuflady, ale całą noc słyszałam szelest. Wstawałam, chodziłam po mieszkaniu, zaglądałam do lodówki, piłam wodę z kranu, wpatrywałam się w sumę na końcu: cyfrę, która ważyła więcej niż cała ta marynarka.

Rano udawaliśmy, iż nic się nie stało. Zaparzyłam kawę, położyłam przed nim kanapkę. On udawał, iż nie zauważa drżącej ręki, którą masło rozsmarowałam na chlebie. Dziś dłużej powiedział, przewijając w telefonie coś szybko.

Duży klient, wchodzimy w nowy projekt. Patrzyłam, jak zakłada tę samą granatową marynarkę. Na moment podniosłam rękę, by go zatrzymać by powiedzieć: Zostań, pogadajmy. Nie powiedziałam nic. Drzwi zamknęły się bezgłośnie.

Po pracy poszłam pod adres z rachunku. Nie wiedziałam po co, może po to, by sprawdzić, czy to miejsce naprawdę istnieje, czy tylko w mojej głowie. Stała się ceglana kamienica, półmrok, w witrynie rzędy szklanek lśniących jak obietnice.

Usiadłam na ławce naprzeciwko. W środku kelner odgarniał krzesła, szykował stoły. Wyjęłam telefon, włączyłam aparat, ale nie zrobiłam zdjęcia nie chciałam zamieniać historii w dowód. Chciałam zrozumieć.

Weszłam na pięć minut. Dla pani solo? zapytał kelner z uśmiechem. Nie, dziękuję. Czy macie wolne stoliki dziś? Spojrzał w notatnik. W każdy czwartek mamy pełno. A wczoraj? O 21? Kelner zmrużył oczy. Wczoraj był tłok. Często wracają tu te same twarze choć nie pamiętam wszystkich. Skinęłam głową, choć nie o to pytałam. Wyszłam, czując na karku ciężar spojrzeń, choć nikt nie patrzył.

Wieczorem, zanim wrócił, wyciągnęłam rachunek ze szuflady i położyłam go pod lnianą serwetą, jak kartę w pasjansie, czekającą na odkrycie. Wrócił późno, zjadł zupę, pochwalił jej smak, a potem wpadł pod prysznic na dłużej niż wczoraj. Słyszałam, jak woda wali w płytki niczym bęben. Weszłam do łazienki i zapukałam w drzwi otwartą dłonią.

Mogę wejść? zapytałam.
Daj mi pięć minut odkrzyknął. Zaraz ci wszystko opowiem.

Zaraz. Jutro. Później. Słowa, które kiedyś oznaczały jedynie kolejność dnia, teraz brzmiały jak dług odroczony na raty.

Opowiedział, iż to była kolacja służbowa, iż klient z Wrocławia, który nie pije sam. iż zamówili tiramisu bo było w zestawie. Kiedy to mówił, patrzył w bok, jakby bał się, iż w moich oczach zobaczy coś niepożądanego.

Dlaczego od razu prysznic? spytałam. Przecież nie pachniałeś magazynem.
Czułem się wyczerpany odparł. I chciałem się rozgrzać. Wiesz, jak łatwo łapię przeziębienie.

Mógł mieć rację. Mógł kłamać. Mógł mówić półprawdę, tę najgorszą, bo taką, co przytula się do poduszki. Pracowałem, byłem, musiałem. Słowa nie zostawiają miejsca na my.

W nocy znów wstałam. Parzyłam herbatę, otwierałam i zamykałam lodówkę, zakrywałam i odkrywałam serwetę. Wyjmowałam rachunek, wkładałam go z powrotem, jak dziecko sprawdzające, czy magiczna sztuczka działa za każdym razem.

Następnego dnia przesłał mi zdjęcie z biura: on, koledzy, pizza w kartonie. Ciężki dzień, trzymaj kciuki. Trzymałam. Potem, sama ze sobą, poszłam do centrum handlowego, do perfumerii. Przetarłam nadgarstek paskiem testera, przypominając zapach, który poczułam wczoraj w nocy Ambra di qualcosa. Drogie, eleganckie, niby unisex, ale na półce z napisem dla niej. Pomyślałam, iż to nowa kampania, iż mężczyźni i kobiety pachną teraz tak samo.

W sobotę zaproponował kino. Przyjęłam. Siedzieliśmy obok, jedliśmy popcorn z jednego pudełka. W połowie filmu zobaczyłam w jego telefonie powiadomienie: Dzięki za wczoraj. Do zobaczenia. Bez imienia, numer niewpisany w kontakty. Zniknęło, zanim zdążyło się wyświetlić. To mógł być klient, kelner, ktoś, komu pomógł. Ktoś, kogo wolałbym nie nazywać.

W niedzielę wzięłam kalendarz i zapisałam trzy zdania: Porozmawiać. Ustalić granice. Zapytać o prawdę. Odrzuciłam kartkę, pożegnałam ją w koszu, wyciągnęłam z powrotem, wygładziłam i schowałam z rachunkiem w szufladzie.

Wieczorem, kiedy zasypiał, spytałam:

Czy masz mi coś do powiedzenia, zanim sama zacznę sobie dopowiadać?
Nic, co by cię zraniło odpowiedział, wtulając twarz w poduszkę. Naprawdę.

Jedno zdanie waży czasem więcej niż tak albo nie. Nie wiem, czy była tam inna. Nie wiem, czy kolacja dla dwojga to zdrada, czy po prostu życie, które wymyka się w nieplanowanym kierunku. Wiem, iż coś się zmieniło. Że woda pod prysznicem nie zmywa wszystkiego. A rachunek, choć można go zgnieść w kulkę, pozostawia w pamięci proste liczby, które nie chcą zniknąć.

Dziś położyłam ten rachunek na stole nie po stronie jego talerza, ale pośrodku, jak wspólne danie, do którego oboje musimy przyznać, czy mamy na nie apetyt. Zaparzyłam herbatę w dwóch kubkach.

Usiadłam i czekam, aż wróci. Może wejdzie, spojrzy i powie: Przesadziłem. Bałem się. Nie chciałem cię zranić. A może powie: Nie ufaj rachunkom bardziej niż mnie. A może po prostu odłoży kartkę do kosza i zapyta, co zamówić na kolację.

Teraz staję przed wyborem: czy bardziej boję się odpowiedzi, które potwierdzą moje lęki, czy ciszy, która je nakarmi. Może najodważniejsze będzie nie szukać w cudzych oczach, a w własnym sercu, czy wciąż potrafimy zamawiać dla dwojga.

Nie mam jeszcze rozwiązania. Mam za to nakryty stół dla dwóch osób i papier, który mówi mniej, niż się wydaje, i więcej, niż chcielibyśmy. Co z tym zrobić? Jeszcze nie wiem. Czasem to nie rachunek zdradza prawdę, ale to, jak długo potrafimy patrzeć na niego razem.

Idź do oryginalnego materiału