Wnuczka powiedziała, iż się mnie wstydzi. Bo nie wyglądam jak "nowoczesna babcia"

planetalife.com 7 godzin temu

Kiedyś była moim oczkiem w głowie. Trzymałam ją na rękach, gdy jeszcze nie umiała mówić. Śpiewałam jej kołysanki, szyłam lalkom ubranka ze starych koszul, piekłam ciastka w kształcie serc i słońc. Dla niej wszystko miało smak — choćby zwykły kisiel z kompotem z jabłek był „najlepszym deserem świata”.

Dorastała przy mnie, bo rodzice dużo pracowali. To ja odbierałam ją z przedszkola, to ja chodziłam na przedstawienia, to ja byłam jej codziennością. Pamiętam, jak mówiła „babciu, jesteś moją najlepszą przyjaciółką”. Wtedy myślałam, iż tak już będzie zawsze.

Ale dzieci rosną. A z nimi rosną odległości, których nie widać od razu.

Kiedy Julka zaczęła liceum, coraz rzadziej do mnie zaglądała. Tłumaczyła się nauką, spotkaniami, zajęciami dodatkowymi. A ja – rozumiałam. Przynajmniej próbowałam. Mówiłam sobie: „To naturalne, ma swoje życie”. Gotowałam jej ulubiony krupnik, choć rzadko wpadała. Czasem zostawiałam jej w lodówce słoik z domową zupą. Niby dziękowała, ale bez dawnych uścisków. Uśmiech robił się coraz chłodniejszy.

Wszystko zmieniło się pewnego dnia, którego nie zapomnę do końca życia. Była wiosna, niedziela. Rodzinny obiad u mojej córki, a Julka – już wtedy studentka – miała przyjść z nowym chłopakiem. Chciałam wyglądać dobrze. Włożyłam spódnicę, którą lubiła, ten sweter w kolorze śliwkowym, o którym kiedyś powiedziała, iż „pasuje do moich oczu”. Upiekłam sernik z kruszonką, taki, jak robiła moja mama. Przyszłam wcześniej, pomogłam nakryć do stołu.

Gdy tylko weszła do domu, spojrzała na mnie gwałtownie i odwróciła wzrok. Przedstawiła chłopaka, który był miły i uprzejmy. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, choć czułam, iż coś między nami się zmieniło.

Po obiedzie siedziałyśmy same w kuchni, przez chwilę. Zapytałam spokojnie:
– Julciu, czy coś się dzieje? Jesteś jakaś… inna.

Wzruszyła ramionami, a potem — z rozdrażnieniem, którego się nie spodziewałam — wypaliła:
– Babciu, po prostu… nie musisz przychodzić na wszystko. Nie zawsze musisz być. I wiesz… może brzmi to okropnie, ale… trochę się ciebie wstydzę.

Poczułam, jak zamarzam. Dosłownie. Jakby czas się zatrzymał.

– Wstydzisz się mnie? – zapytałam szeptem, nie dowierzając.

– Po prostu… no nie jesteś taka jak inne babcie. One są zadbane, ubrane jak z magazynów. Znają się na Instagramie, chodzą do teatru, nie pieką ciągle tych samych ciastek. Ja… ja chcę się pokazać ze „stylową babcią”, a nie z taką zwyczajną.

Zwyczajną. To słowo uderzyło mnie bardziej niż „wstydzę się”. Bo przecież to, iż byłam zwyczajna – to była moja duma. Zwyczajna, czyli obecna. Gotowa. Kochająca. Bez sztuczności, bez pozorów. Po prostu babcia.

Nie odpowiedziałam jej wtedy nic. Wróciłam do stołu, uśmiechnęłam się do wszystkich, jakby nic się nie stało. Ale wewnątrz byłam jak popękana filiżanka – niby wciąż trzymała się w całości, ale każdy dotyk mógł ją rozsypać.

Wróciłam do domu wieczorem. Było chłodno, choć to przecież była wiosna. W rękach wciąż trzymałam pustą formę po serniku, choć mogłam ją zostawić u córki. Ale nie chciałam. Chciałam mieć przy sobie coś, co przypominało mi o czymkolwiek ciepłym z tego dnia.

Usiadłam w kuchni przy stole. Ten sam stół, przy którym uczyłam Julię lepić pierogi, przy którym bawiłyśmy się w „restaurację”, gdy była mała i z powagą serwowała mi „zupę” z wody i listków mięty. Teraz był tylko ciszą. Twardym blatem, na którym położyłam dłonie, jakby chciały znaleźć jakiekolwiek ciepło.

Popatrzyłam w lustro w kredensie, nieświadomie, przelotnie. Zobaczyłam zmęczoną twarz. Nie smutną — pustą. Jakby to nie była ja, tylko jakaś wersja mnie sprzed lat, która zgubiła po drodze coś ważnego. „Nie wyglądasz jak inne babcie”… brzmiało mi w głowie jak echo. A przecież przez tyle lat robiłam wszystko najlepiej, jak umiałam.

Najbardziej bolało to, iż ja naprawdę byłam z niej dumna. Gdy pokazywała mi zdjęcia swoich projektów graficznych, gdy opowiadała o uczelni — serce mi rosło. Nigdy jej nie porównywałam. Nie oceniałam. A teraz ja sama zostałam oceniona — z góry, z chłodem, jak ktoś niepasujący do nowego świata.

Zaczęłam się łapać na tym, iż chciałam coś zmienić. Myślałam: może kupię coś nowego do ubrania, może zapiszę się na jogę, może poproszę sąsiadkę, żeby pokazała mi, jak działa Instagram. A potem nagle przyszła myśl: po co? Czy jeżeli przyjdę ubrana inaczej, jeżeli nauczę się mówić „zajawkowy” i „vibe”, to znaczy, iż będę bliżej niej? Czy wtedy mnie zauważy?

Płakałam długo. Nie ze złości. Ze smutku. Bo zrozumiałam, iż nie mogę wygrać z tym, co w Julce rośnie. Z jej potrzebą nowoczesności, wizerunku, „lepszej wersji życia”.

I wtedy coś sobie powiedziałam. Nie, nie będę się zmieniać. Nie kupię modnych ubrań, nie założę konta na TikToku, nie będę udawać kogoś, kim nie jestem. jeżeli kiedyś znów mnie pokocha – to tylko prawdziwą. Nie „stylową”. Nie „instagramową”. Po prostu – babcię.

Nie przestanę kochać. Będę piec sernik, choćby nikt nie jadł. Będę mieć śliwkowy sweter i stare zdjęcia w ramkach. I miejsce przy stole, które zawsze będzie czekać – nie dla kogoś, kto się nie wstydzi, ale dla kogoś, kto kiedyś zrozumie, czym jest prawdziwa bliskość.

Bo nowoczesność przemija. A miłość – ta prawdziwa – zostaje. Cicho. W zwykłych gestach. W kruszonce na serniku. W babci, która nie wygląda jak z reklamy. Ale kocha jak nikt inny.

Idź do oryginalnego materiału