Właściciel restauracji zatrudnił bezdomną kobietę z synem. Kamery pokazały jej niezwykły taniec…

polregion.pl 2 godzin temu

Właściciel restauracji zatrudnił bezdomną kobietę z synem jako sprzątaczkę. Włączając kamery monitoringu, zobaczył, jak tańczy

Słońce, niczym ogromna rozżarzona tarcza, powoli chowało się za dachami bloków, malując niebo w purpurę, złoto i miodowe odcienie. Powietrze było przesiąknięte zapachem jesieni mieszanką wilgotnych liści, dymu z pojedynczych kominów i dalekim aromatem kawy z ulicznych budek. Ludzie spieszyli się do domów, śmiali się, przytulali, żyli. A Marek stał samotny niczym pomnik zapomnianych czasów, wpatrując się w pusty plac, jakby w grób własnej młodości.

Jego dłonie, schowane w kieszeniach jedwabno-wełnianego płaszcza od włoskiego projektanta, były lodowate, mimo grubych wełnianych rękawiczek. Nie czuł ciepła, nie czuł upływu czasu, nie czuł miasta wokół. Pozostał tylko pulsujący ból w piersi i błyski przeszłości, niczym klatki ze starej taśmy filmowej.

Przed nim, za zardzewiałą siatką, leżało miejsce, gdzie niegdyś rozbrzmiewała muzyka, gdzie pary wirowały w rytm bitów, gdzie rodziły się pierwsze uczucia, gdzie po raz pierwszy pocałował dziewczynę pod gwiazdami. Parkiet taneczny. Jego parkiet. Kiedyś pachniał tu młodością, wolnością, nadzieją. Teraz tylko chwastami, rdzą i ciszą przerywaną rzadkim szelestem wiatru.

To miejsce było dla niego jednocześnie świętością i przekleństwem. Tu był szczęśliwy. Tu marzył. Tu po raz pierwszy poczuł, iż może wszystko. A teraz, stojąc za tym płotem, czuł się, jakby jego dusza też zarosła jak ten pusty plac chwastami, rozczarowaniem, samotnością.

Myśli same wróciły do tego, co wydarzyło się zaledwie godzinę temu. Katarzyna. Jego gwiazda. Jego koszmar. Jego błąd.

Biuro było w stylu loftu ceglane ściany, ciepłe światło, skórzana sofa, barek z rzadkim whisky. Ale atmosfera lodowata. Katarzyna stała pośrodku pokoju niczym posąg z marmuru i trucizny. Jej ciało idealne, wyrzeźbione latami treningów, wzrok zimny jak stal. Patrzyła na niego tak, jakby był niczym. Śmieciem, które należy wyrzucić.

Nie waż się tak do mnie mówić syknęła, jej głos ciął jak brzytwa. Ja jestem twarzą twojej kawiarni. Beze mnie jesteś nikim.

Marek stał przy oknie, plecami do niej. Nie odwrócił się. Nie chciał widzieć tej maski arogancji. Wiedział prawdę: tak, tańczyła świetnie. Bardzo świetnie. Ale talent bez duszy to tylko show. A ona od dawna tańczyła nie dla ludzi, ale dla siebie. Dla sławy. Dla fanów, których uważała za swoją własność.

Między nami nigdy nic nie było, Kasiu powiedział spokojnym głosem, jak powierzchnia jeziora przed burzą. I nie będzie. Jestem ci wdzięczny. Za lata, za klientów, za to, iż naprawdę byłaś najlepsza. Ale przestałaś się uczyć. Zaczęłaś żądać, a nie oferować. Myślisz, iż świat kręci się wokół ciebie. To koniec.

Położył na stole kopertę. Grubą. Ciężką. W środku suma równa rocznej pensji. choćby większa. To nie była zemsta. To był gest pożegnania. Szacunek dla jej talentu, nie dla charakteru.

Katarzyna choćby nie spojrzała na kopertę.

Zabierz swoje słowa syknęła. Odejdę. A twoja imperia się zawali. Ludzie przychodzili dla mnie. Za miesiąc będziesz siedział w pustym lokalu jak stary głupiec, który nie zrozumiał, kto go zrobił sławnym.

Marek w końcu się odwrócił. W jego oczach ani gniewu, ani żalu. Tylko zmęczenie. I absolutna pewność.

Jesteś zwolniona powiedział. Dwa tygodnie zgodnie z prawem. Administrator wypłaci ci należności. Powodzenia.

Wyszedł, nie oglądając się. Auto czekało przed budynkiem. Wsiadł, włączył muzykę cichą, klasyczną i po prostu odjechał. Bez celu. Bez planu. Tylko droga. I myśli, jak odłamki szrapnela, rozrywające świadomość.

Po godzinie znalazł się tu. Przy tym płocie. Przy swojej młodości. Przy swoim bólu.

Następnego ranka głowa mu dudniła, jakby przeszedł przez burzę. Marek obudził się z uczuciem, iż wczoraj stracił coś ważnego. Ale nie pracę. Nie kobietę. Siebie samego. I jakby w odpowiedzi na wewnętrzne wołanie nagle zrozumiał musi tam wrócić. Na tę ziemię. Gdzie kiedyś się śmiał, tańczył, zakochiwał.

W bagażniku znalazł łom zardzewiały, ale solidny. Przyjechał na pusty plac. Odciągnął siatkę, przecisnął się przez szczelinę jakby w przeszłość.

Teren powitał go ciszą. Wiatr szeleścił suchymi liśćmi, jakby przewracał strony zapomnianej książki. Stara drewniana estrada pochylała się, jak zmęczony życiem starzec. Drzwi zabite deskami, okna czarne pustki. Jedno wybite.

Zajrzał do środka. Półmrok. Pył. Pajęczyny. Resztki krzeseł, zardzewiałe gwoździe, fragmenty plakatów startych przez czas.

A jednak wszedł. Nie dlatego, iż ch

Idź do oryginalnego materiału