Joanna Ostrowska: Skończyliśmy na tym, iż metafizykę i teatralność odkryłeś w dzieciństwie, jeszcze w Śmiglu, dzięki mądremu księdzu Leonowi Kantorskiemu. Co jeszcze ukształtowało cię w tym czasie?
Krzysztof Jasiński: Jak jeszcze żył ojciec, byłem w zuchach, a potem matka posłała mnie do harcerstwa. Pierwsza moja duża kariera to są zuchy: byłem zastępowym u zuchów, a potem sam prowadziłem drużynę zuchową. Długo dosyć byłem w harcerstwie, dosłużyłem się tam funkcji oboźnego na obozach. Przestałem służyć w harcerstwie, dopiero jak wylądowałem w Krakowie.
Po śmierci ojca jeszcze chyba trzy lata byłem w Śmiglu i oddano mnie na dalszą naukę do Kościana, do internatu. Usamodzielniłem się, jak tylko wyjechałem z domu. Moja matka rozpaczała, bo to było takie usamodzielnienie się chłopca, który po raz pierwszy się wyrwał z domu, a jest pełen energii, ciekawości świata i tak dalej, więc od razu wpadłem złe towarzystwo.
To znaczy, to było fantastyczne towarzystwo, ale wydawało się złe. Pierwszą klasę repetowałem. Miałem sprawę w sądzie, bo myśmy włamali się do szkoły z internatu. Jak woźny szkolny szedł do domu, to zamykał internat i nie było co robić. Jedna profesorka mieszkała z nami, niby nad nami czuwała, ale myśmy hulali po piętrach, bo to było duże liceum, z jeszcze przedwojennymi gabinetami: biologicznym, fizycznym, chemicznym, z kościotrupami, preparatami, więc tam wszystko było super.
Myśmy podrabiali klucze i łaziliśmy wszędzie, ale najważniejsze było włamanie do zbrojowni. Wtedy w liceach było przysposobienie wojskowe, a w szkole były mauzery jeszcze sprzed wojny. Była wielka afera, ale ze względu na pamięć o moim ojcu pozwolili mi wrócić do szkoły. Potem przegiąłem jeszcze bardziej i mnie relegowano.
Jak już mówiłem, byłem harcerzem, chodziliśmy na rajdy. To był chyba luty albo marzec, mieliśmy pójść zobaczyć pierwsze przebiśniegi, w nocy miało być ognisko. Wszystko przygotowane, tylko nie mieliśmy zgody od hufcowego, który miał ją załatwić w leśnictwie. Atmosfera robiła się nerwowa, bo wszystko gotowe, a on nie przekazał nam odpowiedzi. Był bardzo zajęty, ponieważ jako hufcowy miał obowiązek brać udział w zebraniach komitetu powiatowego partii. Wszystkie organizacje młodzieżowe miały w domu partii swoje pokoje na parterze, a na piętrze był duży hol i sala plenarna. Myśmy tam przyszli, bo byliśmy umówieni, ale jego nie ma i nie ma, bo jest piętro wyżej. Poszliśmy więc to piętro wyżej, siedzimy, a tam słychać przez ścianę, jak się odbywa dosyć burzliwie zebranie.
Długo to trwa, nudzimy się, a na końcu tego holu było popiersie Lenina na postumencie: duże, gipsowe, piękne. Najpierw zaczęliśmy rzucać pozostawionymi przez uczestników zebrania kapeluszami i czapkami, tak żeby mu je założyć na głowę. Ja wygrałem, ponieważ używałem do rzucania czapki milicyjnej komendanta powiatowego. Była obciążona daszkiem i bardzo ładnie wirowała, lepiej niż miękkie kapelusze. To była zabawa tylko na chwilę, dalej się nudzimy, czekamy, w końcu wpadliśmy na pomysł, żeby tego Lenina gdzieś schować. Zdjęliśmy go z postumentu i zanieśliśmy do męskiej toalety.
Usadziliśmy go tam, ale kiepsko wyglądał, za mało przypominał człowieka, więc szybciutko go ubrałem w płaszcz milicjanta. Najpierw go zdegradowałem, czyli zdjąłem mu wszystkie gwiazdki. Tyle iż on przez cały czas źle wyglądał, więc kredkami przemalowaliśmy go na Hitlera, ale z sierpem na jednym policzku, a młotem na drugim. Z dzisiejszej perspektywy wyglądał jak postać z komiksu. Toaleta miała stary typ zamka, więc scyzorykiem dało się ją zamknąć od zewnątrz, ustawiliśmy zamek w pozycji „zajęte” i uciekliśmy, bo wiedzieliśmy, iż to się źle skończy.
Resztę znam już tylko z rozpraw. Potem miesiąc wozili nas po całej Polsce. Odwiedziłem ileś tam więzień. Był taki paragraf w Małym kodeksie karnym, mam to gdzieś w dokumentach: za bezczeszczenie pomników wzniesionych ku czci. To było bardzo ważne, bo adwokaci używali sobie na tym właśnie sformułowaniu. „Wzniesionych – mówili – wysoki sądzie. Nie można stosować tego paragrafu, ponieważ popiersie towarzysza Lenina nie zostało wzniesione, tylko wniesione. Wniesione to znaczy tymczasowo wniesione, to znaczy na chwilę; skoro dało się przenieść z korytarza do toalety, to było wniesione, a nie wzniesione”. Bardzo rzadko mówię o tym epizodzie, nie chciałem się tym chwalić i zaliczać do kombatantów. Przeciwnie, potem byłem aktywistą, więc się do tego nie przyznawałem.
To było doświadczenie młodzieńcze, ale dosyć istotne dla mnie. Matka, znów przez pamięć o ojcu i jakieś nauczycielskie przyjaźnie wielkopolskie, sprawiła, umieścili mnie w liceum w Wolsztynie. Po roku jacyś partyjni się dowiedzieli o moim wybryku, pozwolili mi tylko skończyć dziewiątą klasę i musiałem natychmiast przenieść się gdzie indziej. Myśmy w Śmiglu mieli takich przyjaciół, państwa Bajonów, i oni mieli dwóch synów w zakonie salezjanów. Przygarnęli mnie salezjanie w Łodzi, tam zrobiłem maturę i zetknąłem się z prawdziwym teatrem. Salezjanie mieli swój teatr i wystawiali spektakle. Nadawałem się do niektórych ról, więc grałem. W „Potopie” grałem Kmicica, zagraliśmy ze dwa–trzy razy, natomiast na Boże Narodzenie oczywiście wystawiano jasełka, a na Wielkanoc mękę Chrystusa. To graliśmy całymi tygodniami.
Od zawsze było wiadomo, iż będę studiować w Poznaniu prawo, więc złożyłem papiery na prawo, ale potem, uciekając przed wojskiem, zapisałem się do studium nauczycielskiego, które skończyłem. Prowadziłem tam klub i założyłem kabaret.
J.O.: Co to był za klub?
K.J.: Jak nazywał się ten studencki klub studium nauczycielskiego, już nie pamiętam. Kabaret nazywał się Kropla. Jeden ze słynnych reżyserów poznańskich (już nie żyje) u mnie występował. Dużo chałturzyliśmy, to znaczy graliśmy na wyjazdach, ponieważ byliśmy bardzo popularni. Byłem w Poznaniu właścicielem jednego z pierwszych ortalionów, to było coś niesamowitego.
Wyniosłem z domu bardzo dużo różnych umiejętności, umiałem na przykład gotować, ponieważ jak ojciec umarł, matka musiała iść do roboty. Była dyrektorem szpitala. Jak wychodziła do pracy, oklejała papierem taki prostokątny stół w kuchni i rysowała mi po kolei: numer jeden i tam leżały warzywa, potem numer 2 i tak dalej. Taki miałem „przepis” i według niego gotowałem wszystkie potrawy. Po czymś takim i doświadczeniach z harcerstwa nie miałem problemu, żeby prowadzić bufet, bo zawsze mogłem coś ugotować i zarobić.
Moja mama kochała operetkę, więc jeszcze kiedy byłem w Śmiglu, po śmierci ojca, zabierała mnie do Poznania na spektakle. Bardzo lubiłem te wycieczki. Jak byłem w studium nauczycielskim, to chodziłem do teatru regularnie i wszystkie teatry poznańskie znałem doskonale.
J.O.: Czy wasz kabaret miał kontakty z innymi podobnymi grupami teatralnymi czy kabaretami studenckimi w Poznaniu?
K.J.: Te inne zespoły były z uniwersytetu, więc oni byli jakby piętro wyżej od nas ze studium nauczycielskiego. Pamiętam, iż był taki teatr Ramzesik. Byłem wtedy zetespowcem i dzięki temu poznałem środowisko artystyczne Poznania.
Znałem Stula Hebanowskiego i jego późniejszą żonę aktorkę Irenę Maślińską z Teatru Polskiego. Pamiętam jej ręce, świetnie grała rękami. On prowadził w Poznaniu Teatr 5, tam się działy ważne rzeczy. Zaczynał tam Marek Okopiński, który razem z Hebanowskim wrócił do Poznania z Zielonej Góry. Pamiętam tamtych aktorów, przebłyski z ich przedstawień.
Przede wszystkim pamiętam ludzi z ZSP, dlatego iż potem jeszcze utrzymywałem z nimi kontakt. Ważnym miejscem był Klub „Od nowa”; jak znalazłem się w „Pod Jaszczurami” w Krakowie, byłem już obeznany z życiem klubowym. Ja prowadziłem mały klubik, a „Od nowa” to był klub środowiskowy, tam się toczyło życie literackie, teatralne, trochę podziemne. W „Od nowie” odbywały się też potańcówki – „fajfy”, jak to się wtedy nazywało.
J.O.: To była jeszcze ta pierwsza „Od nowa”, na ulicy Wielkiej?
K.J.: Tak, oczywiście. Na bramce stał Stanisław Nowotny, późniejszy dyrektor Estrady Poznańskiej, a następnie Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych w Warszawie i to był istotny kontakt, bo już jako Teatr STU z jakichś powodów mu podlegaliśmy. Inny istotny człowiek związany z „Od nową” to Eugeniusz Mielcarek, który był przewodniczącym Zrzeszenia Studentów Polskich na UAM.
Bardzo interesujące towarzystwo tam się spotykało. Piliśmy wino Gellala sprowadzane z północnej Afryki, żadnych ciężkich alkoholi. (Wtedy zawsze takim spotkaniom musiały towarzyszyć jakieś wina). Jak Ramzesik dostał nagrodę od Rady Okręgowej ZSP – nie pamiętam, czy to było jakieś podsumowanie sezonu, czy inna okazja – pamiętam wielki jubel w klubie i Eugeniusza w długim samodziałowym fraku i szapoklaku; wyglądał po francusku, do dziś mam to przed oczami. Ramzesik dostał wtedy niemiecki magnetofon, to był skarb dla wszystkich teatru, każdy chciał taki mieć.
J.O.: Czy te kontakty z poznańskimi teatrami przetrwały?
K.J.: Kiedy pojawiła się kolejna fala zespołów studenckich, to już studiowałem w Krakowie. Pamiętam pojawienie się Teatru Ósmego Dnia, tylko iż wtedy nie prowadził go Lech Raczak, a Tomasz Szymański. Stanisław Barańczak też był w tej grupie. Kiedy w 1970 roku spotkaliśmy się, już jako STU, na festiwalu w Lublinie, to jeszcze były te „stare Ósemki”. Wtedy nie był to jeszcze ten późniejszy wielki teatr, bo jego legenda zaczęła się od „Jednym tchem”. Co potem działo się w poznańskiej kulturze w latach 60., już tak uważnie nie śledziłem. W moich czasach najważniejszym teatrem w Poznaniu był wspomniany Ramzesik.
J.O.: Jak jeszcze wspominasz to środowisko studencko-artystyczne z czasów, kiedy mieszkałeś w Poznaniu? Miałeś poczucie, iż coś interesującego się w nim działo?
K.J.: Ależ tak. Tyle iż to były takie enklawy wolności. Z podziwem patrzyłem na te teatrzyki, tyle iż one były bardziej związane z uniwersytetem, a moja aktywność to była praca na jedzenie, a nie tam z nimi. Bardziej im kibicowałem, nie byłem wtedy jeszcze mocno osadzony w środowisku artystycznym. Raczej brałem udział w jakichś uroczystościach, chodziło o to, żeby dostać papier na występy. Na to były pieniądze z ZSP, żebyśmy jeździli do mniejszych miejscowości czy wiosek.
Przez jeden taki wyjazd związałem się na stałe z teatrem. Wiadomo, jak przyjeżdżali artyści, to potem była jakaś impreza i piwo czy wino. Poderwałem tam jakąś dziewczynę, ale nadużyłem alkoholu. Kiedy wszyscy już odjechali, ona odprowadziła mnie na stację kolejową, która składała się tylko z pawilonu i z ławeczki. Posadziła mnie na ławeczce i poszła; podmarzłem i znaleźli mnie lekko zamarzniętego, zlodowaciałego. Przyjechało pogotowie, a potem okazało się, iż mam naciek na prawym płucu – gruźlica.
Zostałem wysłany do Zakopanego, słynnego sanatorium akademickiego na Ciągłówki 9, gdzie był wspaniały ordynator Jan Dobrodziej. Tak się na niego mówiło: Jan Dobrodziej. Poznałem tam na werandzie fantastycznych ludzi. Nie wiedziałem, iż razem ze mną leży prorektor PWST z Krakowa. Po dwudziestej drugiej wszyscy musieli leżeć w łóżkach, gaszono światło, ale dopiero wtedy rozpoczynały się dysputy. On nie przyznając się, kim jest, absolutnie mnie oszołomił swoim obyciem językowym, znajomością Fredry. Przypomniało mi się wtedy, iż przecież jestem specjalistą od kabaretów, więc założyliśmy kabaret.
Był tam też inny gruźlik – Krzysztof Rościszewski, który prowadził radiowęzeł, natychmiast potem poszedł na reżyserię i został dyrektorem teatru. W każdym razie odnieśliśmy sukces. Ten kabaret się nazywał się Alfonsiak. Jan Dobrodziej bardzo nam kibicował. Kiedyś wezwał mnie do swojego gabinetu. Patrzę, a tam siedzi mój kolega z werandy i mówi do niego: „Panie profesorze, trzeba coś z Jasińskim zrobić”. No i dopisali mnie w PWST na tak zwane „miejsca rektorskie”.
Przychodzę na egzamin, a tam ogromna komisja. Te pierwsze stopnie przeskakiwałem. „No to prosimy, niech pan powie, co pan przygotował. Może pan zaśpiewać? (Do dzisiaj nikt nie wie, iż w ogólnopolskim śpiewniku turystycznym moje są dwa albo trzy numery). No i to mamy. Teraz coś współczesnego”. Byłem namiętnym czytelnikiem „Przekroju”, a w nim Ludwik Jerzy Kern pisał różne skecze, takie żarty z Romea i Julii. Właśnie to mówię, a nie wiedziałem, iż wiceszefową komisji jest żona Kerna, Marta Stebnicka. Ona pyta, co myślę o panu Kernie, a ja z dezynwolturą taką, jak to starszy chłopak po przejściach, studium nauczycielskim, klubach, harcerstwie i tak dalej, odpowiadam, iż to wyborny pisarz, pisze wspaniałe wiersze o psach. „A zna pan jakieś?” Znałem ich całą wiązankę.
Oczywiście przyjęli mnie do szkoły bez żadnego problemu, no ale także już się rozniosło, iż jakiś dziwny facet tu jest. Byłem od innych studentów starszy o kilka lat, poza tym byłem wtedy mięśniakiem, uprawiałem podnoszenie ciężarów, próbowałem też boksu. Przyjaźniłem się z Ewą Demarczyk, która była na czwartym roku, nosiłem za nią łóżko, bo ona z chłopakiem coraz to zmieniali adres.
Na drugim roku założyłem własny Teatr STU. Był u mnie Wojtek Pszoniak, Jurek Schejbal, Olgierd Łukaszewicz, Jerzy Trela, potem Jerzy Stuhr, teraz to wielkie nazwiska. Pojechaliśmy dziwnym trafem na międzynarodowy festiwal teatralny w Erlangen i go wygraliśmy. Zaprosili tam równocześnie dyplom ze szkoły teatralnej, z naszej uczelni, no i nas. Tamci przeszli niezauważeni, a myśmy wygrali. No i potem już poleciało.
Studia kończyłem otoczony marcową atmosferą, w kulcie marca ’68 roku. Pamiętam, jak po tych wydarzeniach spotykaliśmy w malutkiej salce przy ulicy Brackiej 15. To był teatr na 35 miejsc. Stuhr wtedy przyszedł cały mokry, bo go zlali z armatki milicyjnej, ale nie wodą, tylko jakąś solanką z fabryki chemicznej, żeby to paliło w oczy, żeby dodatkowo bolało. Jurek nie martwił się tym specjalnie, ale bał się, iż mu włosy wypadną, bo był bardzo wrażliwy na punkcie swoich blond kędziorów.
Tak wyglądały początki Teatru STU.
















