Dziś obchodziliśmy nasze złote gody. Mój mąż wyznał mi coś, co złamało mi serce.
Nie tę, Władku, nie tę! Ile razy mam powtarzać?
Anna Kowalska zirytowanym gestem wskazała na stary gramofon. Władysław, jej mąż, wzruszył ramionami i znów zaczął przekładać płyty ułożone w staranną stertę na rzeźbionej komodzie.
To może tę? «Ballada»? spojrzał na żonę z wahaniem.
Jaka znowu «Ballada»? «Białe róże» miałeś puścić! Dzieci zaraz przyjdą, goście się zbiorą, a tu cisza jak na cmentarzu. Złote gody w końcu! Pięćdziesiąt lat! Czy ty w ogóle rozumiesz, co to znaczy?
Władysław westchnął, jego przygarbione ramiona opadły jeszcze niżej. Zawsze był małomówny, a z wiekiem zamknął się w sobie. Anna dawno przywykła do jego milczenia, do tego wzroku, który zdawał się patrzeć gdzieś obok, przez ściany ich przytulnego dwupokojowego mieszkania. Zrzucała to na zmęczenie, wiek, charakter. Pięćdziesiąt lat to nie żarty. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
W końcu rozbrzmiała znajoma melodia. Anna Kowalska natychmiast złagodniała, poprawiła fałdy na nowej sukience w kolorze szampana, którą podarowała jej córka Kasia. W pokoju unosił się zapach pierogów i wanilii. Na dużym okrągłym stole nakrytym śnieżnobiałym obrusem stały już salaterki, kryształowe kieliszki lśniły w promieniach zachodzącego słońca. Wszystko było gotowe na przyjęcie. Na ich święto.
No, teraz zupełnie inaczej mruknęła bardziej z przyzwyczajenia niż ze złości. Idź chociaż załóż odświętną koszulę, nie wstydź się przed wnukami.
Skinął głową w milczeniu i wyszedł. Anna została sama. Obejrzała owoce swoich starań: lśniącą podłogę, wykrochmalone firanki, zdjęcia w ramach na ścianach. Oto ona i Władek, jeszcze młodzi, na czarno-białej fotografii ze ślubu. Ona szczupła, roześmiana, z wiankiem z rumianków we włosach. On poważny, w garniturze, patrzący prosto w obiektyw. Dalej zdjęcie z synem, małym Piotrusiem na rękach. A potem cała czwórka z dorosłym już Piotrem i Kasią na wczasach nad morzem. Całe życie. Pięćdziesiąt lat.
Wydawało jej się, iż to było wczoraj. Jak to, dziewczyna z miasta, przyjechała do małej wsi uczyć w szkole. Jak poznała go, miejscowego mechanika, cichego i nieco niezgrabnego. Nie mówił pięknych słów, nie wręczał bukietów róż. Był po prostu obok. Naprawiał cieknący kran, odprowadzał ją w zamieć, przynosił słoiki z kisiek od swojej matki. Jego pewność i solidność przekonały ją bardziej niż romantyczne wyznania. I gdy oświadczył się, bez wahania powiedziała tak.
Dzwonek do drzwi przerwał jej wspomnienia. W progu stały dzieci z ogromnymi bukietami i rozbrykanymi wnukami. Dom wypełnił się śmiechem, rozmowami, gwarem. Piotr, jej poważny syn, który został lekarzem, nieśmiało wręczył rodzicom voucher do sanatorium. Kasia, jej gadatliwa córka, z łzami w oczach czytała wzruszający wiersz własnego autorstwa. Wnuki wręczały nieporadne rysunki.
Anna promieniała. Siedziała na honorowym miejscu obok Władka i czuła się jak królowa. Jej życie udało się. Miała wspaniałego męża, wspaniałe dzieci, dom pełną misę. O czym więcej marzyć? Spojrzała na Władysława z czułością. Siedział wyprostowany, w swojej najlepszej koszuli, i uśmiechał się. Ale uśmiech był wymuszony, a oczy znów patrzyły gdzieś w dal.
Wieczór minął jak sen. Goście się rozeszli, dzieci, ułożywszy zmęczonych wnuków, też odjechały. W mieszkaniu znów zapanowała cisza. Tylko gramofon cicho grał starą melodię.
Dobrze nam było, prawda? powiedziała Anna, sprzątając ze stołu. Dzieci się postarały. I wnuki
Władek nie odpowiedział. Stał przy oknie i patrzył na nocne miasto. Anna podeszła, objęła go za ramiona.
Co z tobą, Władku? Zmęczyłeś się?
Drgnął na jej dotyk, powoli się odwrócił. W przyćmionym świetle lampki nocnej jego twarz wydała się jej obca, wycieńczona.
Aniu zaczął cicho, a głos mu zadrżał. Aniu, ja
Co ty? zaniepokoiła się. Źle się czujesz? Ciśnienie?
Nie pokręcił głową. Muszę ci coś powiedzieć. Nie mogę już tego dłużej nosić w sobie. Pięćdziesiąt lat to za długo.
Anna zastygła, ręce jej opadły. W piersi zrobiło się zimno od złego przeczucia.
Co powiedzieć, Władku? Nie strasz mnie.
Głęboko westchnął, odwrócił wzrok. Jego palce nerwowo skubały róg obrusa.
W dzień naszych złotych godów to chyba odpowiedni moment. Żeby w końcu być szczerym. Chociaż raz.
Zamilkł, zbierając siły. Pokój wypełniła cisza, przerywana tylko tykaniem zegara.
Całe życie kochałem inną, Aniu.
Słowa spadły jak kamień w studnię. Anna patrzyła na niego, nie rozumiejąc. To musiał być zły żart.
Co? szepnęła. Kogo?
Lidkę wyszeptał, a to jedno imię, wypowiedziane z taką skrywaną czułością, sparzyło ją gorzej niż policzek. Lidkę Nowak. Pamiętasz ją? Chodziliśmy do jednej klasy.
Lidka Nowak. Oczywiście, iż pamiętała. Żywa, śmiejąca się dziewczyna z grubym blond warkoczem i dołkami w policzkach. Najładniejsza w szkole. Wszyscy chłopcy za nią szaleli. Ale wyszła za jakiegoś żołnierza i wyjechała zaraz po maturze. Anna prawie jej nie widziała od tamtej pory.
Ale to było w szkole wydukała, łapiąc się tej myśli jak tonący brzytwy. Dziecięce zauroczenie
Nie, Aniu uśmiechnął się gorzko. Nie dziecięce. Chciałem się z nią ożenić po wojsku. Pisałem listy. A gdy wróciłem była już mężatką. Miesiąc później wyjechała z mężem za granicę.
Mówił, a przed oczami Anny wali się jej świat, tak bezpieczny i pewny. Te pięćdziesiąt lat wspólnego życia kurczy się, stając się jednym wielkim kłamstwem.
Dlaczego dlaczego w takim razie












