Urodziłam trzech synów, a na starość okazało się, iż nie jestem im potrzebna…
Dałam życie piątce dzieci. Poświęcałam im całe swoje serce, nie szczędząc sił ani zdrowia, nie zwracając uwagi na własne pragnienia. To było trzydzieści lat temu, w małej wiosce pod Łodzią, gdzie każdy dzień był walką o ich szczęście. Teraz moje dzieci są rozproszone po świecie, mają swoje rodziny, a ja zostałam sama, patrząc w pustkę, którą po sobie pozostawiły.
Z córkami mam więź mocną jak stal. Przyjeżdżają do mnie, przywożą smakołyki, pomagają w domu, wypełniają go ciepłem i śmiechem. Wszystkie święta obchodzimy razem — wiedzą, jak bardzo doskwiera mi samotność, jak przytłacza mnie cisza. Mam duży dom, miejsca starcza dla wszystkich i zawsze czekam na nie z otwartymi ramionami. A synowie… Jakby byli obcy. Jak gdybym nie była im matką, a tylko przypadkowym cieniem z przeszłości. Rozumiem, mają swoje żony, dzieci, obowiązki. Ale czy tak łatwo można wykluczyć tę, która dała ci życie?
Kiedy mój mąż, Jan, zadzwonił do nich, prosząc, by przyjechali naprawić dach, zignorowali to, jakby to była uciążliwa mucha. Dom przeciekał od deszczu, woda kapała prosto na podłogę, a my z mężem wydaliśmy ostatnie grosze emerytury na obcych robotników, żeby ocalić nasze gniazdo. Synowie choćby nie zapytali, jak sobie poradziliśmy. Nie dzwonią, nie piszą. choćby w dzień urodzin, kiedy czeka się choć na jedno słowo, odrobinę szacunku do starości, od nich — grobowa cisza.
Nie wierzę, iż ich żony nastawiają ich przeciwko nam. Wydaje się, iż to ich własny wybór — zapomnieć o starszych, odsunąć nas jak zbędny balast. Przyglądałam się synowym — wszystkie trzy są dobrymi, rozsądnymi kobietami. Ale synowie stale zasłaniają się pracą, obowiązkami, wiecznym brakiem czasu. A co, córki nie pracują? Nie mają rodzin? Dlaczego więc znajdują czas, by przyjechać, przytulić, przywieźć zakupy, a synowie i ich żony choćby nie pokażą wnuków, nie pozwolą cieszyć się ich radosnym głosem?
Teraz potrzebujemy pomocy jak nigdy wcześniej. Zdrowie rozpada się jak stary dom na wietrze, a synowie odwrócili się, jakbyśmy dla nich umarli. Córki z zięciami wożą nas do lekarzy, płacą za leki z własnych pieniędzy, przywożą jedzenie, ogrzewają duszę troską. A chłopcy, których wychowałam, karmiłam łyżką, uczyłam życia — oni porzucili nas na pastwę losu.
Dwa lata temu średnia córka, Agnieszka, miała straszny wypadek. Teraz jest przywiązana do wózka inwalidzkiego i zamiast pomagać nam, sama potrzebuje opieki. Najstarsza, Kasia, wyjechała w zeszłym roku do Kanady w poszukiwaniu lepszego życia — można ją zrozumieć, ale jest daleko i zostałam bez jej wsparcia. Oferowała wynajęcie opiekunki, ale odmówiłam, niemal płacząc z urazy. Czy urodziłam piątkę dzieci, by na starość obca kobieta ocierała mi łzy i gotowała zupę? Czy to nagroda za wszystkie moje poświęcenia?
Jedna z synowych, żona najmłodszego syna, zasugerowała kiedyś, iż powinniśmy sprzedać dom i przenieść się do domu spokojnej starości. “Tam was nakarmią, zaopiekują się wami, i nikt nie będzie miał pretensji,” — powiedziała z zimnym uśmiechem, jakby mówiła o starych meblach, a nie o żywych ludziach. Jak mogła coś takiego powiedzieć? Omal nie zadławiłam się z oburzenia. Tak, jesteśmy starzy, ale nie bezradni! Chodzimy, myślimy, żyjemy — tylko siły już nie te, a zdrowie zawodzi każdego dnia. Nie prosimy o wiele — tylko o drobiny uwagi, odrobinę ciepła od tych, których wychowaliśmy z miłością.
Po raz kolejny przekonałam się, iż bliżej córek nikogo nie ma. One są moją opoką, moimi aniołami, które nie pozwalają mi upaść w przepaść samotności. A synowie… Niech Bóg ich sądzi. Dałam im wszystko — zdrowie, młodość, bezsenne noce, a w zamian otrzymałam tylko pustkę i obojętność. Czy naprawdę zasłużyłam na to, by na starość zapomnieli o mnie ci, dla których żyłam?