„Tymczasowi goście czy nowa rodzina? Czuję się jak druga mama”

polregion.pl 17 godzin temu

Zawsze wierzyłam, iż więzi rodzinne to coś pięknego. Zwłaszcza gdy w rodzinie panuje zgoda, wzajemne zrozumienie i gotowość do pomocy. Ale to działa tylko do momentu, gdy jedna ze stron nie zamienia życzliwości w obowiązek, a wsparcia – w darmową usługę.

Z moim mężem Witoldem tworzymy trwały, ustabilizowany związek. Razem już dziesięć lat, wychowaliśmy dwójkę wspaniałych dzieci – Bartka i Zosię. Dopiero co spłaciliśmy kredyt za trzypokojowe mieszkanie w Poznaniu, a choćby dostaliśmy od dewelopera zniżkę za wcześniejszą spłatę. Życie, wydawałoby się, wreszcie weszło w spokojny, uporządkowany nurt. Ale to było zanim w naszym domu pojawiły się dwa małe tornada – siostrzeńcy mojego męża.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Jego młodsza siostra Krystyna – kobieta niełatwa. Za sobą trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów od różnych mężczyzn i niekończące się poszukiwanie „prawdziwej miłości”. Po kolejnym rozwodzie najwyraźniej uznała, iż szczęście to mężczyzna, a dzieci… cóż, dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u teściowej, ale babcia jest już w podeszłym wieku, ciężko jej radzić sobie z dwoma żywiołowymi chłopcami. Tak więc wzrok Krystyny skierował się na nas.

„Stasiu, no co ty, tylko na sobotę! Ja z Robertem (wtedy jej nowy adorator) idziemy do restauracji, obchodzimy rocznicę. Wieczorem odbiorę, słowo!”

Wtedy się nie sprzeciwiłam. Chłopcy dobrze dogadują się z naszymi dziećmi, bawią się, śmieją, wszystko wydawało się nieszkodliwe. No cóż, jeden wieczór – nie tragedia. Tylko iż „wieczór” gwałtownie zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zostawię w piątek, odbiorę w poniedziałek”, a ostatnią kroplą były dwa tygodnie, gdy Krystyna poleciała z nowym partnerem do Turcji, korzystając z „last minute”. Oczywiście, bez dzieci.

„No co ty, Stasiu, pomyśl, dwa tygodnie! No nakarmisz, no wrzucisz parę koszulek do prania, jaka różnica? Przecież oni u ciebie jak swoje!”

Nie, Krystyno. Nie jak swoje. Mam własne dzieci, kocham je, wychowuję, wkładam w nie serce i siłę. A ty przywozisz swoje jak walizki do przechowalni i uważasz, iż to normalne, bo „przecież jesteśmy rodziną”.

Tak, w mieszkaniu jest miejsce. Ale fizycznie – jest nas sześcioro. I to nie byle jakich sześcioro. To czwórka dzieci, każde z własnymi zachciankami, kaprysami, potrzebami. Hałasują, kłócą się, brudzą wszystko, co w zasięgu ręki. Zorganizować pół godziny ciszy – to niemal wyczyn. A ja, oprócz tego, muszę gotować, prać, sprawdzać lekcje, robić zakupy i jakoś nie zwariować.

Mąż widział, jak się męczę. Starałam się trzymać fason, uśmiechać, nie wybuchać. Ale pewnego wieczoru po prostu usiadłam w kuchni i cicho zapłakałam ze zmęczenia. Witold przyszedł, przytulił. Porozmawialiśmy. Spokojnie, bez krzyków. Powiedziałam, iż już tak dłużej nie dam rady. Że nie chce być drugą matką jego siostrzeńcom. Że nie zamierzam zamieniać naszego domu w przystanek dla miłosnych przygód jego siostry.

„Niech przychodzi w gości. Z dziećmi – proszę bardzo. Niech się pobawią, porozmawiają. Ale zostawianie ich u nas na tygodnie – koniec. Ja nie jestem nianią, a ty – dyżurnym rodziny. My też mamy swoje życie, zmęczenie, granice.”

Zgodził się. Powiedział, iż wszystko zrozumiał. I obiecał porozmawiać z Krystyną.

Teraz czekam. Z niepokojem, ale i nadzieją. Bo jestem pewna: jego siostra nie ucieszy się. Przywykła, iż wszystko dla niej. Że wszyscy jej winni. Że dzieci to odpowiedzialność zbiorowa, dopózki ona układa sobie życie osobiste.

Ale dość. Wychowywać to znaczy być przy dziecku, a nie zrzucać je na innych. Nie twierdzę, iż cudze dzieci to cudza sprawa. Ale gdy inni zajmują się twoimi latami – to już nie pomoc, to obojętność.

Jestem zmęczona. Chcę odzyskać nasz dom. Naszą rodzinę. Nasze weekendy bez „tymczasowych lokatorów”. Mam nadzieję, iż Witold dotrzyma słowa. I iż Krystyna wreszcie zrozumie: urodziłaś – sama wychowuj. A nie licz, iż zawsze znajdzie się ktoś, kto poda ci rękę. Zwłaszcza gdy ty sama ciągle się od niej odwracasz.

Idź do oryginalnego materiału