„Tymczasowe zamieszkanie siostrzeńców sprawia, iż czuję się jak ich druga matka”

newskey24.com 19 godzin temu

Zawsze uważałam, iż więzi rodzinne to coś pięknego. Zwłaszcza gdy w rodzinie panuje zgoda, wzajemne zrozumienie i gotowość do pomocy. Ale to działa tylko do momentu, gdy jedna ze stron nie zacznie traktować życzliwości jak obowiązku, a wsparcia jak darmowej usługi.

Z moim mężem Wojtkiem tworzymy stabilną, ugruntowaną rodzinę. Jesteśmy razem od dziesięciu lat, wychowaliśmy dwójkę wspaniałych dzieci – Bartka i Zosię. Niedawno spłaciliśmy kredyt za trzypokojowe mieszkanie w Poznaniu, a choćby dostaliśmy od dewelopera rabat za przedterminową spłatę. Życie, wydawałoby się, wreszcie weszło w spokojny, uporządkowany rytm. Ale to trwało tylko do chwili, gdy w naszym domu pojawili się dwaj mali huragany – bratankowie mojego męża.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Jego młodsza siostra Kinga to kobieta nieprzeciętna. Za sobą ma trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów z różnych związków i niekończące się poszukiwania „prawdziwej miłości”. Po kolejnym rozwodzie uznała chyba, iż szczęście to mężczyzna, a dzieci… cóż, dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u naszej teściowej, ale babcia jest już w podeszłym wieku i ciężko jej poradzić sobie z dwoma hiperaktywnymi chłopcami. Więc wzrok Kingi padł na nas.

— Ania, no co ty, tylko na sobotę! Ja z Darkiem (wtedy jej nowy adorator) idziemy do restauracji, obchodzimy rocznicę. Wieczorem odbiorę, słowo!

Wtedy nie protestowałam. Chłopcy dogadują się z naszymi dziećmi, bawią się, śmieją, wszystko wyglądało niewinnie. No cóż, zostaną wieczorem – to nie tragedia. Tylko ten „wieczór” gwałtownie zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zostawię w piątek, w poniedziałek wpadnę”, a ostatnią kroplą były dwa tygodnie, gdy Kinga wyleciała z nowym partnerem do Turcji, korzystając z „last minute”. Oczywiście, bez dzieci.

— No co ty, Ania, pomyśl, dwa tygodnie! Nakarmisz, wrzucisz parę koszulek do prania, jaka to różnica? Przecież są u was jak swoje!

Nie, Kinga. Nie jak swoje. Mam własne dzieci, które kocham, wychowuję, wkładam w nie serce i siły. A ty zostawiasz swoje jak walizki w przechowalni i uważasz, iż to w porządku, bo „przecież jesteśmy rodziną”.

Tak, w mieszkaniu jest miejsce. Ale fizycznie – jest nas już sześcioro. I to nie po prostu sześcioro ludzi. To czwórka dzieci, z własnymi zachciankami, kaprysami, potrzebami. Hałasują, kłócą się, brudzą wszystko, co napotkają. Uciszyć je choć na pół godziny to niemal wyczyn. A do tego muszę gotować, prać, sprawdzać lekcje, robić zakupy i jakoś nie zwariować.

Wojtek widział, jak się męczę. Starałam się trzymać, uśmiechać, nie wybuchać. Ale pewnego wieczoru po prostu usiadłam w kuchni i cicho zapłakałam ze zmęczenia. Wojtek podszedł, przytulił. Porozmawialiśmy. Spokojnie, bez krzyków. Powiedziałam, iż już nie daję rady. Że nie jestem gotowa być drugą matką jego bratankom. Że nie chcę, żeby nasz dom stał się punktem przesiadkowym w miłosnych przygodach jego siostry.

— Niech przychodzi w gości. Z dziećmi – proszę bardzo. Niech się pobawią, spotkają. Ale mieszkanie u nas tygodniami – to już nie wchodzi w grę. Ja nie jestem nianią, a ty nie jesteś dyżurnym rodziny. My też mamy swoje życie, zmęczenie, granice.

Zgodził się. Powiedział, iż wszystko rozumie. I obiecał porozmawiać z Kingą.

Teraz czekam. Z niepokojem i nadzieją. Bo jestem pewna: jego siostra nie ucieszy się. Przywykła, iż wszystko dla niej. Że wszyscy jej powinni. Że dzieci to wspólna odpowiedzialność, dopóki ona układa sobie życie osobiste.

Ale dość. Wychowywać to znaczy być przy dziecku, a nie je zrzucać. Nie mówię, iż cudze dzieci to cudzy kłopot. Ale gdy twoimi dziećmi latami zajmują się inni – to już nie pomoc, to obojętność.

Jestem zmęczona. Chcę odzyskać nasz dom. Naszą rodzinę. Nasze weekendy bez „tymczasowych lokatorów”. Mam nadzieję, iż Wojtek dotrzyma słowa. I iż Kinga wreszcie zrozumie: urodziłaś – wychowuj sama. I nie licz, iż zawsze znajdzie się ktoś, kto poda ci ramię. Zwłaszcza jeżeli sama ciągle się od niego odsuwasz.

Idź do oryginalnego materiału