**Dziennik osobisty**
Dziś znowu to samo. Wróciłem z pracy na obiad, ale wygląda na to, iż obiad dziś tylko dla Lorda.
— Co u nas na obiad? — spytałam, wdychając zapachy z kuchni. — Gotujesz coś?
— Gotuję. Ciasteczka dla Lorda. Z indykiem i płatkami owsianymi — odpowiedziała Lena z dumą, wyjmując blachę z piekarnika. — Ma teraz trudny okres. Linienie, pielęgnacja, humor mu się zmienia. Postanowiłam go rozpieszczać.
Lena kręciła się wokół stołu w krótkim szlafroku w kolorze śmietankowym. Obok jej nogi podskakiwał Lord — mały, puszysty szpic z oczami wiernego wyznawcy. Szczekał i piszczał z radości.
Nie podzielałem ich entuzjazmu. Wyrwałem się z pracy na obiad, ale wyglądało na to, iż dziś obiad był tylko dla Lorda.
— Świetnie — mruknąłem. — A dla nas co?
— No nie wiem. Możesz sobie jajecznicę zrobić. Albo zamówimy coś. Sam mówiłeś, iż ci wszystko jedno, co jesz.
Nie protestowałem. Bo rzeczywiście tak mówiłem. Bo kłócić się o jedzenie wydawało się małostkowe.
Lena wzięła Lorda na długo przed naszym spotkaniem. Kiedy miała dziewiętnaście lat, zmarła jej matka. Ojciec, nie wiedząc, jak pocieszyć córkę, po prostu przyniósł szczeniaka.
Od tamtej pory Lord stał się centrum jej życia. Kiedy wprowadziła się do mnie — a adekwatnie wymogła na mnie, bym wpuścił ją do swojej dwupokojowej warszawskiej kawalerki — Lord oczywiście jechał pierwszy. Dosłownie. W ogromnej torbie transportowej na przednim siedzeniu taksówki, bliżej kaloryfera, żeby nie zmarzł.
Nie protestowałem. Wtedy wydawało mi się urocze, jak rozmawia z psem, jak się o niego troszczy. Po trzech latach ta wzruszająca miłość zaczęła przypominać patologiczną zależność. I niestety, nie rozciągała się na nikogo innego.
W milczeniu zjadłem zupkę chińską, stojąc przy zlewie. Prawie na czas pojawiła się Walentyna. Jakby wyczuwała sercem, co się dzieje w mojej rodzinie. Weszła do domu z torbą, w której były pojemnik z zupą, twaróg i starannie zapakowana w folię pierś z kurczaka.
— No i jak, młodzi żyją? — zapytała wesoło z progu.
— Wszystko w porządku, mamo. Lena piecze coś dla Lorda.
— O, znowu Lord. No, przynajmniej nie dla gości — zażartowała, ukrywając w tym żarcie odrobinę jadu.
Lena chyba nie zrozumiała aluzji. Odsunęła się, przepuszczając teściową, i rozpromieniła się uśmiechem.
— Dziś mamy ciasteczka z indykiem! Chcecie spróbować? Bez wątroby, inny przepis.
— Nie, dziękuję. Ja dziś rano piekłam pierś z kurczaka. Dla ludzi — odparła Walentyna i ruszyła prosto do lodówki.
Jej wprawny wzrok prześlizgnął się po zawartości. Półka z jogurtami, mleko i słoik dżemu. Tego samego, który dała młodym pół roku temu.
Za to na osobnej półce stały schludnie pojemniczki z jedzeniem dla Lorda. Z podpisami, z namalowanymi serduszkami na kolorowych karteczkach.
— No tak, najważniejszy Lord — mruknęła Walentyna, zamykając drzwi lodówki.
Westchnąłem i wyszedłem. Za wcześnie, głodny, z ciężkim sercem. Wciąż myślałem, iż to drobiazgi, iż się ułoży, iż da się to naprawić. Ale coś nie dawało rady.
Minął rok. Wiele się zmieniło. Przynajmniej pojawiła się nowa osoba w rodzinie. Lena urodziła chłopca, Kacpra. Na początku babcia liczyła, iż teraz życie synowej się unormuje.
Ale rzeczywistość gwałtownie otrzeźwiła Walentynę.
Teściowa usłyszała krzyk jeszcze na klatce schodowej. Przenikliwy, urywany, rozpaczliwy. Dziecięcy.
— Co się tu dzieje?! — krzyknęła, przepychając się obok synowej.
Kiedy weszła do sypialni, serce zamarło jej w piersi. Kacper leżał na łóżku cały czerwony od płaczu, z mokrą od łez twarzą. Pielucha pod nim była złożona w nieładzie. Ale najgorsze było to, iż obok leżał Lord. Lizał twarz dziecka, jakby próbował je pocieszyć.
— Oszalałaś?! — warknęła Walentyna, chwytając psa za kark.
Lord warknął i zaczął się wyrywać. Lena pośpiesznie podążała za teściową, z niezadowoloną miną i nadąsanymi ustami. Widząc, co się dzieje, wyrwała psa z rąk Walentyny i przycisnęła go do piersi.
— Czego tak wrzeszczysz? On tylko uspokajał dziecko! Lord dziś tyle wycierpiał, biedaczek! Miał dziś szczepienie — Lena zmarszczyła brwi, osłaniając psa dłońmi. — Przestraszyłaś go!
— On cierpiał?! — Walentyna ledwo łapała oddech ze złości. — A dziecko, według ciebie, co? Śpiewa?
Lena przewróciła oczami i niechętnie podeszła do syna. Spojrzała na niego z obojętnością, odwróciła się i wyszła do kuchni.
— Zaraz podgrzeje mu mleko.
Walentyna podeszła do dziecka. Pielucha była całkiem mokra. Na podłodze leżała pusta butelka. Może zapasowa. Na smoczku widać było ślady zębów. Kacper jeszcze zębów nie miał…
To mógł być tylko Lord. Chyba iż Lena sama pogryzła smoczek. Ale Walentyna już niczym się nie dziwiła.
Teściowa wzięła chłopca na ręce i poszła do kuchni, gdzie synowa rozrabiała mleko. Lena poruszała się powoli, leniwie. Kacper wciąż popłakiwał za jej plecami, ale choćby się nie odwróciła.
— Dlaczego jest na mieszance? — spytała surowo Walentyna.
— A co, mam go karmić piersią? Siedzieć na tych dietach? Dziękuję, słyszałam o nich. Nie można kapusty, sera, manLena nigdy nie wróciła, a Kacper znalazł prawdziwy dom w ramionach babci, gdzie nie musiał już konkurować o miłość z psem.