— Nie żałujesz? — zapytał Krzysztof, tuląc do piersi Bożenę.
— Nie. A ty? — uniosła głowę i spojrzała na męża.
— Jestem szczęśliwy. Wiesz, gdy przyszłaś do nas z Anią do domu, od razu zrozumiałem, iż to przeznaczenie. Wszystko, co było przed tobą, zdarzyło się po to, byśmy się spotkali. Po tym, jak odeszła…
Bożena położyła palec na jego ustach.
— Nie wspominaj złego. Teraz będzie już tylko dobrze…
Rok wcześniej
Bożena rozłożyła na stole świąteczny obrus, przyniosła z kuchni stos talerzy, sztućce i dwa kieliszki.
— Jesteś pewna, iż dobrze zrobiliśmy, zostając w domu? W towarzystwie byłoby weselej. Zdążymy jeszcze do Jacka — powiedział Marek, gdy wróciła do kuchni.
— Pewna. Wynieś to na stół. — Podała mu talerz z wędliną i serem, a także salaterkę. — Z przyjaciółmi spotkamy się jutro. Jesteśmy razem od trzech lat i nigdy nie spędzaliśmy Sylwestra sami. A jak sobie noc pościelesz, tak się wyśpisz.
— Czyli chcesz nas zaprogramować na rok dobrowolnego odosobnienia we dwoje? — zapytał Marek, zatrzymując się w drzwiach.
— Byłoby cudownie. Szkoda, iż to niemożliwe — westchnęła Bożena.
— No dobrze, spróbujmy — uległ Marek i wyszedł z kuchni.
Bożena wyjęła z lodówki butelkę szampana, kolejną salaterkę i zaniosła do pokoju.
— No jak? Udało się ładnie? — Marek wskazał na talerze. — Możemy już pożegnać stary rok? Bo zaraz ochrzanię się śliną.
— Jeszcze nie. Daj mi pięć minut. Muszę włożyć nową sukienkę i trochę się ogarnąć. — Bożena skierowała się do sypialni.
— Po co nowa sukienka, skoro jesteśmy sami? — mruknął za nią Marek, sięgając po plaster kiełbasy.
— Bo to święto! — odkrzyknęła już z sypialni.
„Oj, ta artystyczna dusza z zamiłowaniem do efektów” — pomyślał z niezadowoleniem Marek i sięgnął po kolejny kawałek wędliny.
Wkrótce do pokoju weszła uśmiechnięta Bożena w jasnoniebieskiej sukience, z rozpuszczonymi puklami.
Marek skinął głową, oceniającym wzrokiem objeżdżając jej postać. Obracając się na obcasach, Bożena pozwoliła, by materiał musnął jej nogi.
— Teraz możemy siadać do stołu — powiedziała radośnie, spoglądając na zegar.
— Ależ uczta! Tego nie zjemy. Może zadzwonimy do Tomka? Jest z mamą — zaproponował Marek, siadając naprzeciw niej.
— Jutro zadzwonimy. Otwieraj szampana. — Bożena promieniała szczęściem.
„Dziwna jest dzisiaj” — pomyślał Marek i zabrał się za korek.
— Jakaś taka… — zawahał się, szukając słowa, — podniecona.
— Trochę. Poczekaj, zaraz się dowiesz. — Nowość rozpierała Bożenę, ale postanowiła ogłosić ją po północy, by było uroczyście.
Wypili, spróbowali sałatek. Najedzony Marek odchylił się na krześle. W telewizji leciał lekki film.
— Czemu nie pijesz? — spytał, widząc, iż Bożena ledwo tknęła szampana.
— Bo zaraz bym usnęła, a chcę zobaczyć koncert sylwestrowy — wymigała się.
— Wyjdę na balkon. — Marek zapalił papierosa.
Śnieg sypał gęsto, w oknach migotały lampki. Ktoś w sąsiedztwie odpalił petardę.
— Marku, chodź, zaraz przemówienie prezydenta — zawołała Bożena.
Zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek.
Gdy wrócił, prezydent już mówił. Marek nalał sobie wina i czekał na północ.
— Znowu nie pijesz? — zdziwił się, widząc pełny kieliszek przed Bożeną. — Jak sobie życzenie pomyślisz?
— Marku, muszę ci coś powiedzieć. — Wyprostowała się. — Nalejesz sobie jeszcze?
— Chciałam powiedzieć… Ten Nowy Rok witamy nie we dwoje, ale w troje. Jest nas już cała ekipa. — Jej oczy błyszczały.
Marek patrzył, nie rozumiejąc.
— Nie domyślasz się? Jestem w ciąży. Będziemy mieli dziecko. A adekwatnie już mamy, tylko jeszcze malutkie.
Marek wypił i postawił pusty kieliszek.
— Nie cieszysz się? — spytała, tracąc cierpliwość.
— Cieszę, ale… — przeciągnął, — mieliśmy poczekać.
— Jesteśmy razem od trzech lat. Czas leci, mam już dwadzieścia osiem lat. Chcę dziecka — powiedziała, walcząc z łzami. — Na co czekać? Już jest.
— Ale… Brałaś tabletki…
— Od miesiąca nie biorę. zwykle nie zachodzi się od razu, ale mnie się udało. Super, prawda? — spytała bez entuzjazmu.
— Dlatego nie poszłaś do Jacka z Olą? — domyślił się.
— Tak. Myślałam, iż potem mi się oświadczysz. — Jej głos stał się cichy. — No cóż, zostało mi tylko jedno… — Łzy spłynęły po policzkach. — Jeszcze zdążysz do Jacka. — Zerwała się i wybiegła do kuchni.
— Bożena, nie powiedziałem, iż się nie cieszę, po prostu to zaskoczenie. — Pogonił za nią.
Wybiegła na balkon, trzymając drzwi.
— Co za dzieciństwo? Zmarzniesz! — Szarpnął klamkę i omal na niego nie wpadła.
— Dlaczego nie powiedziałaś, iż przestałaś brać tabletki?
— Bo znowu byś mnie przekonał. Żyjemy razem. Tobie tak wygodnie. Ale to nie rodzina. — Łzy płynęły bez opamiętania. — Idź się bawić! — Wypadła do łazienki.
Za oknem huczały petardy.
— Przepraszam, nie spełniłem twoich oczekiwań. Nie jestem gotowy… — Przywarł do drzwi.
Wrócił do pokoju, spojrzał na stół, na pełny kieliszek Bożeny. Wypił go.
„Sylwester, a tu tak parszywie. Po co to zrobiła? Było nam dobrze. Zepsuła święto”. Złość w nim rosła.
„To pójdę. Całą noc patrzeć na jej łzy?” Ubrał się i wyszedł.
Bożena usłyszała trzask drzwi i wybuchnęła płaczem. Łzy zostawiały ślady na sukience. Sprzątnęła stół, przebrała się i skuliła na kanapie. Telewizja nadawała koncert.
Marek nie wróciPo latach, patrząc na swoją szczęśliwą rodzinę – męża, córkę i synka – Bożena uśmiechnęła się, bo zrozumiała, iż czasem dopiero strata jednej miłości otwiera drogę do prawdziwego przeznaczenia.