Trzydzieści lat urazy

newsempire24.com 7 godzin temu

*Uraza trwająca trzydzieści lat*

Nie rozmawiam z moją teściową, Anną Zawadzką, od trzydziestu lat. Wszystko zaczęło się od tego, iż na naszym ślubie z Wojtkiem podarowała nam worek zboża i zestaw zużytych talerzy. Byłam wtedy młodą, zakochaną dziewczyną, pełną nadziei, a ten „prezent” odebrałam jak policzek. Teraz Wojtek, mój mąż, prosi mnie, żebym się nią zajęła, bo leży unieruchomiona. „Krysia – mówi – to moja matka, jest sama, kto jej pomoże?”. A ja patrzę na niego i myślę: „Nie chcę widzieć twojej matki, Wojtek. Po tym wszystkim nie jestem ci nic winna”. A jednak ta sytuacja nie daje mi spokoju – rozdzierają mnie dawna uraza i poczucie, iż może nadszedł czas, by zamknąć ten rozdział.

Trzydzieści lat temu, gdy braliśmy ślub, byłam w siódmym niebie. Byliśmy biedni jak myszy kościelne, ale miłość wydawała się najważniejsza. Wesele było skromne, w małej restauracji, ale razem z rodzicami postaraliśmy się, by wyglądało godnie. Moi rodzice dali nam pieniądze na meble, znajomi złożyli się na zastawę, a Anna Zawadzka… Wręczyła nam worek kaszy i sześć wytartych talerzy, które pewnie pamiętały jeszcze jej własne wesele. „Na gospodarstwo” – powiedziała z takim uśmiechem, jakby wręczała kosztowności. Ledwo powstrzymałam łzy. Nie dlatego, iż oczekiwałam drogiego podarunku, ale dlatego, iż poczułam – ona mnie nie akceptuje. Jakbym była dla niej nikim, niegodnym choćby odrobiny szacunku.

Wojtek tylko wzruszył ramionami: „Nie przejmuj się, Krysia, mama taka jest, ona tak okazuje troskę”. Ale ja nie potrafiłam tego zapomnieć. Anna Zawadzka od samego początku dawała mi do zrozumienia, iż nie jestem dla niej odpowiednią partią. Krytykowała mój sposób gotowania, sprzątania, choćby ubierania się. „Krysia, ty barszcz bez buraków gotujesz? U nas się tak nie robi” – mówiła, stojąc przy mojej własnej kuchni. Każda jej wizyta była jak egzamin, którego nie umiałam zdać. A po tym „prezencie” ślubnym po prostu przestałam się z nią widywać. Powiedziałam Wojtkowi: „Albo zostawi nas w spokoju, albo ja nie chcę jej znać”. Wybrał mnie i umówiliśmy się, iż jego matka będzie przychodzić tylko do niego. Tak minęło trzydzieści lat bez jednego słowa między nami.

Przez te lata budowaliśmy swoje życie. Wychowaliśmy dwoje dzieci, kupiliśmy apartament w Warszawie, potem dom pod Łodzią. Pracowałam, dbałam o dom, wspierałam Wojtka w trudnych chwilach. A Anna Zawadzka żyła swoim rytmem – w małym mieszkaniu, wśród sąsiadek, z działką za miastem. Wojtek ją odwiedzał, pomagał finansowo, ale ja trzymałam się z daleka. I było mi z tym dobrze. Nie czułam wyrzutów sumienia – to ona zdecydowała, iż nie jestem godna jej syna. Ale teraz wszystko się zmieniło.

Miesiąc temu Wojtek wrócił do domu z twarzą jak chmura gradowa. „Krysia – powiedział – mama leży. Wylew, ledwo się porusza. Lekarze mówią, iż potrzebuje opieki”. Wysłuchałam go ze współczuciem, ale gdy dodał: „Chcę, żeby zamieszkała z nami. Proszę, pomóż mi”, omal nie udusiłam się z oburzenia. Pomóc? Jej? Kobiecie, która upokorzyła mnie przed wszystkim na naszym weselu? Która nigdy nie przeprosiła, nie próbowała naprawić relacji? Spojrzałam na niego i spytałam: „Żartujesz? Po tym wszystkim mam być jej opiekunką?”. Zaczął tłumaczyć, iż jest stara, iż nie może jej zostawić samej, iż to jego obowiązek. A ja? Gdzie mój obowiązek wobec siebie, wobec własnej godności?

Kłóciliśmy się do północy. Wojtek powtarzał, iż to jego matka, iż nie żyje wiecznie. Ja starałam się wytłumaczyć, iż nie potrafię wymazać trzydziestu lat upokorzeń. „Pamiętasz, jak nazywała mnie ‘niezdarą’ przy wszystkich? Jak dała mi zboże, jakbym była żebraczką? – krzyczałam. – A teraz mam ją wpuścić pod nasz dach?”. On tylko potrząsał głową: „Krysia, to przeszłość. Ona jest chora, potrzebuje pomocy”. Ale dla mnie to nie przeszłość. To rana, która nigdy się nie zagoiła.

Porozmawiałam z córką, licząc na wsparcie. Ale ona odparła: „Mamo, rozumiem twoje uczucia, ale babcia naprawdę cierpi. Może spróbuj wybaczyć?”. Wybaczyć? Łatwo powiedzieć. Nie jestem złą osobą, nie życzę Annie Zawadzkiej nic złego, ale nie chcę widzieć jej codziennie, gotować, zmieniać pościeli. To przekracza moje siły. Zasugerowałam Wojtkowi zatrudnienie pielęgniarki lub umieszczenie jej w dobrym domu opieki – stać nas na to. Ale uparł się: „Mama to nie obca, należy do rodziny”. A ja? Dla nich jestem obca? Dlaczego nikt nie liczy się z moimi uczuciami?

Teraz stoję w rozkroku. Z jednej strony widzę, jak Wojtek cierpi. Kocha swoją matkę i nie chcę stawiać go przed wyborem. Z drugiej – nie potrafię poświęcić swojego spokoju dla kobiety, która nigdy nie uznała mnie za rodzinę. Zaczęłam choćby myśleć: może zgodziłabym się, gdyby przeprosiła? Ale zrozumiałam, iż to absurd – leżąca, chora, raczej nie będzie myślała o przeprosinach. A ja nie chcę być tą, która wymusza je na cierpiącym człowieku.

Na razie poprosiłam o czas. Wojtek przytaknął, ale widzę, iż jest zraniony. A ja… jestem po prostu zmęczona. Zmęczona tą urazą, zmęczona poczuciem winy. Może i jestem zbyt pamiętliwa? Ale jak zapomnieć trzydzieści lat chłodu? Nie wiem, co zrobić. Może czas pokaże. A póki co próbuję zachować choć odrobinę spokoju – dla Wojtka, dla naszego związku. Ale jedno wiem na pewno: Anna Zawadzka nie przekroczy progu naszego domu, dopóki nie będę gotowa. jeżeli w ogóle kiedykolwiek będę.

Idź do oryginalnego materiału