Trzy kobiety, jedna kuchnia i ani krzty spokoju
— No dobrze. Poniedziałek – mój dzień. Wtorek – mama. Środa – Zofia Władysławowna. Czwartek – znowu ja – Lena wyraźnie rozrysowała kartkę w kratkę. – A w weekend – zobaczymy.
— Świetnie – skinęła głową jej mama, Alina Stanisławowna, ukrywając zadowolony uśmiech. – W końcu jakiś porządek.
— Tak, do pierwszej zupy – burknęła teściowa, Zofia Władysławowna. – Wy tylko na papierze jesteście mocne.
Lena zignorowała. Była zmęczona. Pół roku pod jednym dachem z dwiema matkami to nie życie, a serial. Tylko bez przycisku pauzy.
Wszystko zaczęło się po narodzinach Zosi. Alina Stanisławowna przyjechała „na kilka miesięcy pomóc”. A teściowa Zofia Władysławowna nigdzie nie wyjeżdżała: mieszkała z nimi od początku. „A gdzie ja pójdę, skoro syn się ożenił?” – jej ulubione zdanie.
Mieszkanie – trzypokojowe, ale w rzeczywistości – jak lalkarnia. Samemu brakuje miejsca, a tu jeszcze trzy panie domu.
— Kto włożył pusty słoik po ogórkach z powrotem do lodówki? – wrzasnęła Zofia Władysławowna o dziesiątej rano.
— Ja! – odparła Alina Stanisławowna z balkonu. – Tam jest zalewa! Na zupę ogórkową!
— Ojej, jacy my gospodarni – zażartowała teściowa. – Tylko iż zupę ogórkową robię w środę. Dzisiaj wtorek. Mój dzień!
— Chciałam tylko pomóc – prychnęła mama.
— A ja nie prosiłam!
— Ale ja proszę – Lena postawiła Zosię w kojcu. – Mamo, niech każda gotuje, kiedy ma w grafiku. Żeby nie było jak ostatnio: trzy zupy w jeden dzień i naczynia nieumyte.
— Nic nie szkodzi, zjedziemy! – nie ustępowała Zofia Władysławowna. – A ja potem pół godziny szorowałam płytę. Mam, nawiasem mówiąc, ciśnienie!
Mąż Leny, Krzysztof, w takich momentach albo szedł na jogging, albo zakładał słuchawki. Mówił, iż ma ważne telekonferencje, ale Lena wiedziała – po prostu nie wiedział, co robić. Wybrać stronę? Niemożliwe. Lepiej się schować.
— Lena, pogadaj z mężem – szeptała Alina Stanisławowna, gdy Krzysztof wychodził z kuchni. – Niech powie swojej matce, żeby się nie wtrącała. To też moja wnuczka, prawda?
— Mamo, ty też się wtrącasz – cicho odpowiedziała Lena.
— A jak inaczej, skoro widzę, iż wszystko leci z rąk? Kto z Zosią chodzi na spacery? Kto kupił jej nowe buciki? Kto w nocy prał?
— Mamo, starczy. To nie zawody.
Ale były. Wszystkie trzy: Lena, jej mama i teściowa – codziennie walczyły o tytuł „głównej kobiety w domu”. A Krzysztof… Krzysztof próbował nie utonąć.
Pewnego wieczoru w kuchni wybuchła prawdziwa bitwa.
— Mówiłam, iż środa to mój dzień! – krzyczała Zofia Władysławowna. – Dlaczego znowu wasz garnek stoi na kuchni?
— Bo jestem zajęta dzieckiem i nie mam czasu sprawdzać twojego debilnego grafiku! – wybuchnęła Alina Stanisławowna.
— A kto was prosił, żebyście się wtrącali do naszego domu?
— Naszego domu?! A ja, nawiasem mówiąc, wyremontowałam kuchnię, kiedy ty jeździłaś na wycieczki do Karpacza!
— U was, Alina, na wszystko jest jedna odpowiedź – „ja wszystko zrobiłam”. Może jeszcze wnuczkę urodziłaś?
Lena wpadła do kuchni w chwili, gdy zupa – ta „niezgodna z harmonogramem” – wylewała się z garnka na płytę.
— Dość! Koniec! – krzyknęła. – Zabierzcie oba garnki! Jutro będziemy jeść zupę z cierpliwości!
Obie matki jednocześnie zamilkły.
— Nie jestem żołnierzem między dwoma frontami, rozumiecie? Jestem człowiekiem! Kobietą, która, nawiasem mówiąc, ma huśtawkę hormonalną, boli ją pierś, dziecko nie śpi i nie ma ochoty gotować absolutnie nic! – głos jej zadrżał. – Koniec!
Wyszła do łazienki, zatrzaskując drzwi. Było tam cicho. I dopiero w tej ciszy zrozumiała: żadna z nich – ani mama, ani teściowa – nie jest winna. Po prostu nie umieją odpuścić.
Następnego dnia ogłosiła: będzie pranie. Wspólne. Skoro pranie się gubi, skarpetki znikają, a ręczniki plączą – trzeba posegregować wszystko jak dorośli.
— No i dobrze! – pochwaliła mama. – Bo już nie mogę znaleźć swoich szlafroków.
— A ja – swoich prześcieradeł! – dodała teściowa.
W kuchni rozciągnęli sznur i powiesili pranie: każdy miał swoją klamerkę. Lena myła podłogę, Zosia spała, a jej mama i teściowa siedziały obok na stołkach, zmęczone, patrzyły na suszące się pieluchy i milczały.
— Wiesz co myślę… – odezwała się pierwsza Alina. – Po co ja tu w ogóle jestem? Córka już dorosła. Po co się wtrącam?
— Żeby nie być sama – cicho powiedziała Zofia Władysławowna. – My… jakbyśmy wyszły na emeryturę i tyle. Dalej tylko czekanie. A z dziećmi – jest poczucie życia. Potrzebności.
Alina skinęła głową. Zamilkły.
— Ja sama, nawiasem mówiąc, wychowywałam troje dzieci. I nikt nie pomagał. A teraz – jakbym miała szansę zrobić to inaczej. Lepiej.
— A ja – po swojemu lepiej – uśmiechnęła się Zofia Władysławowna. – U mnie wszystko ściśle: harmonogram, kontrola. Inaczej chaos.
— A może Lena sama da radę? – ostrożnie zapytała Alina. – Nie rywalizujemy chyba?
Lena wyszła z łazienki i zastygła: dwie kobiety siedziały cicho, obok siebie. Bez pretensji. Bez zupy.
Minęła je, pocałowała Zosię w czubek głowy i powiedziała:
— Z Krzysztofem chcemy się wyprowadzić. Znaleźliśmy małe dwupokojowe. Ale tam cicho. I nikogo nie ma.
— Jak… się zupełnie? – przestraszyła się mama.
— Nie wyjeżdżamy z miasta. Po prostu… już czas.
— A co z… Zosią?
— Będziecie przychodzić. W gości. Na zmianę – uśmiechnęła się Lena. – I bez garnków.
Miesiąc później Lena obudziła się w swojej sypialni. W mieszkaniu panowała cisza. Żadnych kłótni, zapachu zupy.
WNa kuchni Krzysztof smażył placki, a zapach wanilii unosił się w powietrzu, gdy Lena z uśmiechem pomyślała, iż wreszcie ich dom stał się ich przystanią.