To tylko próba, nic więcej!

polregion.pl 1 dzień temu

— My tak, tylko spróbować— Napisała Kinga w grupie. — Nas do wspólnego budżetu nie wliczajcie. Przyjedziemy z własnym prowiantem. No i jesteśmy na diecie, jemy jak ptaszki…

To był pierwszy dzwonek.

Hana siedziała w autobusie, trzymając telefon w jednej dłoni, drugą przyciskała do siebie obszerną torbę. Przeczytała wiadomość dwa razy. Może jej się tylko wydawało? Wiadomość była uprzejma, ale… czuło się, iż ktoś już wcześniej wymierzył sobie drogę, szukając luk.

Czat dotyczący majowego wyjazdu migotał w powiadomieniach. Niedawno dołączyli tam nowi ludzie—Marek i Kinga, znajomi Jacka, a on był szanowany i sprawdzony, od dawna w ich gronie, więc nikt nie miał wątpliwości.

Atmosfera była ciepła i przyjacielska. Wszyscy mieli około trzydziestki. Dorośli, odpowiedzialni, zorganizowani, ale z poczuciem humoru. Znali się od lat, więc w grupie panowało wiele niepisanych zasad. Każdy miał swoją rolę.

Jacek zapraszał nowych. Hana organizowała spotkania i wyjazdy. Już stworzyła listę uczestników, wyznaczyła trasę, zarezerwowała domki nad lasem—z werandami, altaną i choćby porządnym prysznicem. Wszyscy się zgodzili, zaczęli planować zakupy. Na listę trafiły kiełbaski, grzyby, węgiel, keczup, wino.

I wtedy pojawiło się to:

— Nas z Markiem możecie nie liczyć — napisała Kinga. — Jesteśmy na diecie, gotujemy osobno. Nic nam nie trzeba.

Hana odpowiedziała neutralnie: „Okej, jak uważacie”. I odłożyła telefon.

Teoretycznie—to nic strasznego. Ktoś na zdrowej diecie, ktoś na keto. choćby jeżeli ładują wodę według faz księżyca. W grupie już był chłopak, który nigdy nie dokładał się do mięsa, bo był wegetarianinem. Ale za to zawsze przywoził więcej warzyw, niż sam mógł zjeść, i robił na grillu taki wegetariański szaszłyk, iż nie sposób było się oderwać.

Dziwactwa to norma. Ważne, by ludzie byli w porządku i uczestniczyli. Ale od tego „nas nie liczcie” przeszły Hani ciarki. Było w tym coś… śliskiego. Postanowiła jednak nie wyciągać pochopnych wniosków.

W dzień wyjazdu pogoda była bajeczna. Ciepło, rześko, lekki wiatr. Wszyscy stawili się na czas, nie zapomnieli niczego, choćby nie musieli wracać po rożny, deskę do krojenia i korkociąg. Zapach sosny i orzeźwiające powietrze gwałtownie poprawiły wszystkim humory.

Zakwaterowali się w domkach, rozpakowali. Niektórzy od razu poszli rozstawiać grill.

Kinga i Marek podjechali późnym popołudniem, gdy większość spraw była już załatwiona. Ich „własny” prowiant okazał się małą paczką z kostką sera, paroma pomidorami, opakowaniem ryżowych chlebków i dwiema butelkami piwa. Hana zerknęła, gdy wyciągali zapasy, i pomyślała: „Na wieczór może i wystarczy. Ale na trzy dni?”

Usiedli z boku na ławce. Zjedli swój ser, stuknęli się butelkami, trochę pozowali do zdjęć na tle zachodu. Potem zaczęli się powoli przysiadać do reszty. W pół godziny Marek już stał przy grillu.

— Co tu tak pachnie? Kiełbaski? — zaśmiała się Kinga, podchodząc bliżej.

Hana spojrzała na Magdę obok. Ta lekko wzruszyła ramionami. No cóż, nie wypędzi się ich. W grupie nie było w zwyczaju robić komuś scen.

Do nocy Kinga i Marek jedli i pili z resztą, jakby byli swoi od zawsze. Śmiali się, opowiadali kawały, śpiewali przy gitarze. Trzeba przyznać—byli sympatyczni, nie zadzierali nosa. Ale Hani towarzyszyło dziwne uczucie, jakby zostali wykorzystani.

Zasnęła z tym niepokojem. Nie z złością—to był dopiero pierwszy zarodek irytacji. Rodzice zawsze uczyli ją: jeżeli chcesz być częścią grupy, graj fair i pokazuj swoje karty. Ale Marek z Kingą weszli do gry, trzymając swoje asy w rękawie. A zyski dzielili z wszystkimi.

Już wtedy, tej pierwszej nocy, Hania pomyślała: „Jeśli to się powtórzy, trzeba będzie coś zrobić”. To myśl jednakże nie należała do przyjemnych—wychowywać dorosłych? Ale postanowiła się nie przejmować. Przyjechali tu odpocząć, a nie kontrolować czyjeś talerze. Na razie to tylko jednorazowa dziwactwo.

Lecz, jak pokazały kolejne wyjazdy—to nie była jednorazowość. To był sprytny sposób, by hulać na cudzy koszt.

— Znowu się zrzucacie? My, jak zwykle—będziemy z własnymi sałatkami. Liczymy kalorie — dzwonił głos Kingi w wiadomości głosowej.

Brzmiało to, jakby rozmawiała nie o wydatkach, a o organizacji przyjęcia, gdzie rodzice proszeni są o przyniesienie dekoracji, jeżeli akurat mają jakieś niepotrzebne. Bez obowiązku i niechcianych kosztów.

Hania przesłuchała wiadomość właśnie w drodze do sklepu po kaszę i nowy kartusz do kuchenki turystycznej. Planowała, kto zajmie się transportem, kto paliwem, kto kupi mięso, naczynia, kawę. I znowu to „my jak zwykle”.

W ciągu roku takich „jak zwykle” było z pięć. Letnie grille na działce Magdy. Wypad we wrześniu nad jezioro. choćby jesienny piknik w parku z herbatą i kanapkami. Marek z Kingą zawsze pojawiali się z małą torebką, w której trzymali swój skromny zapas: parę bananów, sałatkę z kapusty i butelkę wina z dyskontu na promocji.

A jednak nigdy nie odchodzili głodni i nigdy się z nikim nie dzielili.

— No jak, dobre wino? — pytał Marek z udawanym zainteresowaniem, nalewając sobie z butelki, którą przywiózł Tomasz.

— Staramy się jeść warzywa. Drogo, ale dla skóry zbawienie. Miałam kiedyś taką suchość… A to ja tak, tylko spróbować… — gruchała Kinga, nakładając sobie kanapkę z cudzą szynką.

Najpierw wywoływało to zakłopotane uśmiechy. No trudno, osobliwa para. Bywa. Może nie mają funduszy. Może wzięli kredyty.

Potem ludzie zaczęli wymieniać spojrzenia. A w końcu—dyskutować.

— Widziałaś, ile oni zjedli? — szepnęła Magda, gdy pakowali resztki po kolejnym grillu.

— Marek chyba z trzy razy podbierał z rusztu. A sałatkę z krewetkami opróżnił prawie sam — burknęła Hania, wkładając mięso do pudełka.

Później poszły żarty z przekąsem. Tomasz spyPo kolejnym takim wyjeździe Hana postanowiła, iż to już koniec tolerowania tych wygodnych pasażerów na gapę, i w końcu odcięła ich od wspólnych wyjazdów, a reszta grupy odetchnęła z ulgą.

Idź do oryginalnego materiału