To tylko mały eksperyment

polregion.pl 1 dzień temu

***Wpis w dzienniku***

— My w ogólnym budżecie nie liczcie. Przyjedziemy ze swoim — napisała Kinga w grupowym czacie. — No i jesteśmy na diecie, jemy jak wróbelki…

To był pierwszy dzwonek.

Ola siedziała w autobusie, trzymając telefon w jednej ręce, a w drugiej ściskając obszerną torbę. Przeczytała wiadomość drugi raz. Może jej się wydawało? Brzmiało grzecznie, ale… jakby ktoś od razu szukał dziury w całym.

Czat dotyczący majówki migotał w powiadomieniach. Niedawno dołączyli nowi — Tomek i Kinga, znajomi Marka. A Marek był szanowany i sprawdzony, od lat w ich gronie, więc nikt nie miał wątpliwości.

Atmosfera była ciepła i przyjazna. Wszyscy mieli około trzydziestki. Dorośli, odpowiedzialni, zorganizowani, ale z poczuciem humoru. Znali się od lat, więc mieli swoje niepisane zasady. Każdy miał swoją rolę.

Marek przyprowadzał nowych. Ola organizowała spotkania i wyjazdy. Spisała już listę uczestników, ustaliła trasę, wynajęła domki nad lasem — z werandą, altaną, choćby porządnym prysznicem. Wszyscy się zgodzili, zaczęli planować zakupy: kiełbasa, grzyby, węgiel, ketchup, wino.

A potem to…

— Nas z Tomkiem możecie nie uwzględniać — napisała Kinga. — Jemy osobno, nic nie potrzebujemy.

Ola odpowiedziała neutralnie: „Ok, jak uważacie”. I odłożyła telefon.

Nie był to problem. Może ktoś na diecie, na keto. Niech choćby księżycową wodę piją. W grupie był już gość, który nigdy nie dorzucał się do mięsa, bo wegetarianin. Ale za to przywoził tyle warzyw, iż starczyło dla wszystkich, a jego wege-szaszłyki znikały w mgnieniu oka.

Dziwactwa to norma. Ważna jest uczciwość i zaangażowanie. Ale coś w tym „nas nie liczcie” przejęło Olę zimnym dreszczem. Coś… śliskiego. Postanowiła jednak nie wyciągać wniosków.

W dzień wyjazdu pogoda była bajkowa. Ciepło, świeżo, lekki wiatr. Wszyscy punktualnie, choćby nie zapomnieli szpikulców, deski do krojenia ani korkociągu. Zapach sosny i rześkie powietrze poprawiły humory.

Zajęli domki, rozpakowali się, ktoś od razu zabrał się za rozpalanie grilla.
Kinga i Tomek dojechali wieczorem, gdy większość roboty była za nimi. Ich „własnym” okazała się torba z małym serem, paroma pomidorami, opakowaniem wafeli ryżowych i dwoma butelkami piwa. Ola mimochodem spojrzała, gdy wyjmowali zapasy, i pomyślała: „Na wieczór może. Ale na trzy dni?”

Usiedli z boku, zjedli swój ser, stuknęli się butelkami, porobili zdjęcia na tle zachodu. Potem powoli zaczęli się wślizgiwać do reszty. W pół godziny Tomek już stał przy grillu.

— Co tu tak pachnie? Kiełbaska, co?
— No tak, z wami na diecie nie posiedzisz — zaśmiała się Kinga, przysuwając się bliżej.

Ola spojrzała na Kasię obok. Ta lekko wzruszyła ramionami. No cóż, nie wygonisz, poczęstujemy. W ich gronie nie wypadało robić scen.

Do nocy Kinga i Tomek jedli i pili ze wszystkimi jak starzy znajomi. Śmiali się, opowiadali kawały, śpiewali przy gitarze. Trzeba przyznać — byli sympatyczni, nie zadzierali nosa. Nie budzili obrzydzenia. Ale Oli zostało dziwne uczucie, iż ich wykorzystano.

Zasnęła z tym niepokojem. Nie z urazą. Po prostu gdzieś zrodziła się pierwsza iskra irytacji. Rodzice zawsze uczyli ją: jeżeli chcesz być w drużynie — graj fair i pokaż swoje karty. Ale Tomek z Kingą weszli do gry, trzymając asy w rękawie. A wygrane dzielili ze wszystkimi.

Już wtedy, tej pierwszej nocy, Ola pomyślała: „Jeśli to się powtórzy — trzeba będzie działać”. I ta myśl ją zmroziła, bo jak tu pouczać dorosłych? Postanowiła jednak nie zawracać sobie głowy. Przyjechali odpocząć, nie liczyć cudze porcje. Na razie to tylko jednorazowa zachcianka.

Ale kolejne wyjazdy pokazały, iż to nie była zachcianka. To był sprytny sposób, by najeść się za cudze.

— Znowu się zrzucacie? My jak zwykle — ze swoimi sałatkami. Liczymy kalorie — perliła się Kinga w wiadomości głosowej.

Brzmiało to, jakby chodziło nie o wspólne wydatki, a o zorganizowanie pikniku. Gdzie się prosi, by ktoś przyniósł dodatkowe kubki, jeżeli akurat ma. Bez przymusu.

Ola odsłuchała to w drodze do sklepu po kaszę i gaz do kuchenki. Planowała, kto weźmie samochód, kto paliwo, kto mięso, naczynia, kawę. I znowu to „my jak zwykle”.

W ciągu roku takich „zwykle” było z pięć. Letnie grille u Kasi na działce. Wrześniowy wyjazd nad jezioro. Jesienny piknik w parku z herbatą i kanapkami. Tomek i Kinga zawsze z malutką torbą, w której mieli dwa banany, sałatkę z kapusty i butelkę wina z Biedronki na promce.

Nigdy się nie podzielili, ale też nigdy nie wrócili głodni.

— Smaczne wino? — pytał Tomek z udawanym zainteresowaniem, nalewając sobie z butelki, którą przywiózł Igor.

— Staramy się jeść warzywa. Drogo, ale skóra od tego lepsza. A to ja tak, tylko spróbować… — gruchała Kinga, nakładając sobie kanapkę z cudzą szynką.

Na początku powodowało to niezręczne uśmiechy. No cóż, osobliwa para. Bywa. Może mają ciężko, może kredyty.

Potem zaczęli się wymieniać spojrzeniami. A w końcu — rozmawiać.

— Widziałaś, ile zjedli? — szepnęła Kasia, pakując resztki po kolejnych grillach.
— Tomek chyba trzy razy podbierał z grilla. I zjadł pół salaterki krewetek — warknęła Ola, wkładając mięso do pudełka.

Zaczęły się aluzje. Igor spytał Tomka, jak pół kilo kiełbasy mieści się w dziennym limicie kalorii. Kasia z zimnym uśmiechem zauważyła, iż apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tomek się tylko śmiał. Kinga udawała, iż nie słyszy.

Ola nie znosiła konfliktów, a już tym bardziej wypominania jedzenia. Ale gdy przed świętami Kasia wysłała jej zdjęcie nowego białego SUV-a Tomka i Kingi, coś w niej pękło. Świeży, prosto z salonu. Podpis: „W końcu! Udało się!”.

Ola nie skomentowała, aleOla tylko westchnęła, bo zrozumiała, iż nie chodziło im o oszczędność, tylko o wygodę – żyć na koszt innych, póki ktoś na to pozwala.

Idź do oryginalnego materiału