„To nie hotel!” – szwagier zamieszkał u nas, a ja nie mogę go wyrzucić
Dwa lata temu wreszcie wprowadziliśmy się z mężem do własnego mieszkania. Niewielkiego, ale swojego. Co prawda należało do jego rodziny, a przed nami przez lata mieszkał tam jego starszy brat – Dominik. Powiedzieć, iż byłam zachwycona tą okolicznością, to jak skłamać. Ale rozumiałam – rodzina jest ważna, trzeba szanować. Starałam się zaakceptować, nie wtrącać w ich relacje, być „wyrozumiała”.
Tylko Dominik miał pewną „drobnostkę” – od początku mnie irytował. Trzydzieści pięć lat, a facet ani dnia porządnie nie przepracował, siedział na karku matki i zachowywał się, jakby wszyscy mu coś byli winni. Mądrzył się, pouczał, udawał filozofa. A sam – leń jakich mało.
Gdy się wprowadzaliśmy, Dominika nie było – wyjechał do Gdańska, gdzie niby „studiował” i chciał zostać. Teściowa pozwoliła nam na wszystko: remont, meble – decydowaliśmy sami. Sama mówiła, iż Dominik już tam nie wróci. I szczerze – nie dało się tam żyć. To choćby nie było mieszkanie, tylko jakaś nora – szara, przepojona dymem, pełna kurzu i plam.
Tapety w brudnobrązowym kolorze, sufit w zaciekach, kanapa z wystającymi sprężynami. Wrażenie, jakby mieszkało tam nie ludzi, a… no, sama nie wiem co. W każdej szparce – śmieci, zapach jak w starej palarni. Cały dzień wynosiliśmy worki z gratami, potem tygodniami spaliśmy na materacu i jedliśmy na kartonach. Ale potem – nowe meble, jasne ściany, przytulność. Mieszkanie odżyło, stało się prawdziwym domem.
I żyliśmy spokojnie przez dwa lata. Bez nieproszonych gości, bez głośnych awantur. Już zaczynałam zapominać, kim jest Dominik. Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa – drżącym głosem, niemal szeptem: „Dominik wraca. Tam mu się nie udało”.
Mąż zareagował spokojnie. No cóż, pech – bywa. Ale po kilku dniach teściowa odezwała się znów: „Nie przyjedzie do mnie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a jemu, jak widać, do miasta trzeba”. W jej głosie słychać było zmęczenie. Wiedziała, iż robi niezręcznie, ale najwyraźniej nie miała wyjścia.
Dominik przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi nawykami. Dzieci jeszcze nie mamy, miejsca niewiele, ale kuchnię oddaliśmy pod jego rozkładane łóżko. Myślałam wtedy, iż to na tydzień-dwa. Omyliłam się. Rozgościł się „na dobre”.
I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów – wszędzie, choćby na dywaniku przy łóżku. Popielniczka na kuchennym blacie – zawsze pełna. Okna nie da się otworzyć – dym jak w piwnicy. A przede wszystkim ten ton: „Po co ty tyle mięsa kupujesz? Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania za drogi, po co ci taki?”.
On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysłali w delegację – na trzy miesiące. A ja zostaję z tym… sublokatorem.
Próbowałam rozmawiać z mężem. Mówiłam, iż mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym podłogą z obcym facetem, który choćby „dziękuję” za obiad nie powie. Ale on tylko wzdychał: „To przecież brat. Jest w trudnej sytuacji. Wytrzymaj”.
A ja już nie mogę. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Ja sprzątam, gotuję, dbam o porządek. A on po prostu żyje – jakby to było oczywiste. Nie chcę wyjść na histeryczkę przed mężem. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani gospodynią hostelu. To nie komunalka.
Co mam robić? Milcząco znosić brud, papierosy i kazania? Czy upierać się przy swoim i ryzykować rodzinny spokój? Boję się, iż próbując zachować harmonię w domu, stracę sama siebie.