„To nie hotel!” — brat męża wprowadził się do nas, a ja nie mogę go wykurzyć
Dwa lata temu w końcu zamieszkaliśmy z mężem w swoim mieszkaniu. Niewielkim, ale własnym. Co prawda należało do jego rodziny, a przed nami przez lata żył w nim jego starszy brat — Bartosz. Powiedzieć, iż byłam zachwycona tą informacją, to skłamać. Rozumiałam jednak, iż rodzina to ważna sprawa, trzeba szanować. Starałam się zaakceptować, nie wtrącać, być „wyrozumiałą”.
Ale Bartosz miał tę jedną wadę — irytował mnie od samego początku. Trzydzieści pięć lat, a facet ani dnia nie przepracował na poważnie, wisiał na szyi matki i zachowywał się, jakby świat był mu coś winien. Mądrzył się, pouczał, udawał filozofa. A tak naprawdę — leniwy jak mało kto.
Gdy się wprowadziliśmy, Bartosza nie było — wyjechał do Gdańska, gdzie niby „studiował” i chciał zostać. Teściowa pozwoliła nam zrobić z mieszkaniem, co tylko zechcemy: remont, meble — wszystko według naszego gustu. Sama mówiła, iż Bartosz już tam nie wróci. I szczerze — nie dało się tam żyć. To choćby nie było mieszkanie, tylko jakaś szara nora, przesiąknięta dymem, pełna kurzu i plam.
Tapety w brudnobrązowym odcieniu, sufit w zaciekach, kanapa z wystającymi sprężynami. Wrażenie, iż mieszkało tam nie ludzkie stworzenie, a… no, sama nie wiem co. W każdym kącie — śmieci, zapach — jak w starej palarni. Cały dzień wynosiliśmy worki z rupieciami, potem tygodniami spaliśmy na materacu i jedliśmy na kartonach. Ale potem — nowe meble, jasne ściany, przytulnie, ciepło. Mieszkanie ożyło, stało się prawdziwym domem.
I przez dwa lata żyliśmy spokojnie. Bez niechcianych gości, bez głośnych awantur. Już zaczynałam zapominać, kim jest Bartosz. Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa — drżącym głosem, niemal szeptem: „Bartosz wraca. W Gdańsku mu nie wyszło”.
Mąż zareagował spokojnie. Mówił, iż bratu się nie udało — bywa. Ale po kilku dniach teściowa przekazała nowinę: „Nie przyjedzie do mnie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a jemu, widzisz, w mieście wygodniej”. W jej głosie słychać było zmęczenie. Wiedziała, iż to niezręczne, ale najwyraźniej nie miała innego wyjścia.
Bartosz przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi przyzwyczajeniami. Dzieci jeszcze nie mamy, miejsca niewiele, ale kuchnię oddaliśmy pod jego rozkładane łóżko. Myślałam, iż to na tydzień, może dwa. Pomyliłam się. Rozgoszczony „na dłużej”.
I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów — wszędzie, choćby na dywanie przy łóżku. Popielnica w kuchni — pełna po brzegi. Okna nie da się otworzyć — dym jak w piwnicznej melinie. I najgorsze — ten ton: „Po co ty tyle mięsa bierzesz? Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania za drogi, po co ci taki?”.
On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysłali w delegację — na trzy miesiące. A ja zostałam z tym… lokatorem.
Próbowałam rozmawiać z mężem. Mówiłam, iż mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym dachem z obcym facetem, który choćby „dziękuję” za obiad nie powie. A on tylko wzdycha: „To mój brat. Ma teraz pod górkę. Poczekaj, jakoś to będzie”.
A ja już nie daję rady. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Ja sprzątam, gotuję, dbam o porządek. A on po prostu żyje — jakby tak miało być. Nie chcę wyjść przed mężem na histeryczkę. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani gospodynią hostelu. To nie jest lokal komunalny.
Co mam robić? Cicho znosić brud, papierosy, przemądrzałe komentarze? Czy upierać się przy swoim i ryzykować domową harmonię? Boję się, iż próbując zachować spokój w domu, stracę siebie.