W testach na pokrewieństwo — oblany.
Krystyna nerwowo mieszała mleko w kaszy dla dziecka, podczas gdy Jaś próbował zbudować z klocków „najwyższą na świecie windę”. Przy stole pokasływała teściowa, Halina Pawłowska — szarooka, cięta w słowach, w szlafroku z haftowanym kogutem.
— Patrz tylko, znów ma brwi jakby wyskubane — mruknęła, wpatrując się w wnuka. — Ani jednej naszej cechy! Choćby uszka po tacie by się przydały.
— Mamo, spójrz na mnie, też nie jestem kopią Rafała — uśmiechnęła się Krystyna, odstawiając miseczkę. — Geny to zdradliwa sprawa.
— Zdradliwa czy nie, ale dziwna — machnęła ręką teściowa i wycofała się do kuchni po drugi czajnik.
Krystyna wzięła głęboki oddech: *„Wytrzymaj. Do soboty tylko cztery dni.”* W sobotę Halina Pawłowska obchodziła sześćdziesiątkę. Krystyna wymyśliła pojednawczą uroczystość: restauracja „Pod Złotą Różą”, retro jazz band, tort z fontannami i — najważniejsze! — voucher na trzy tygodnie do uzdrowiska „Sosnowy Brzeg” pod Warszawą. *„Odpocznie — i przestanie drążyć temat podobieństwa”* — marzyła synowa.
Wieczorem Krystyna sprawdzała kosztorys, gdy Rafał zajrzał do gabinetu:
— Zamówiłem mamie album ze starymi zdjęciami, zdążą wydrukować do soboty.
— Super! Tylko trzymaj w tajemnicy, niech się wzruszy.
— Słuchaj, nie bierz sobie do serca jej uwag — poprosił. — Jest dobra, tylko język ma ostry jak brzytwa.
— Wiem. Ale jeżeli jeszcze raz zacznie o „niepodobieństwie” — eksploduję.
Rafał pocałował Krystynę w czubek głowy i poszedł sprawdzić zadanie syna.
W czwartkowy poranek przyszedł kurier. Kobieta w żółtej kurtce wręczyła Krystynie nieoznakowane pudełko.
— To dla pani. Proszę podpisać.
Krystyna wzięła przesyłkę i rzuciła ją w salonie między inne prezenty: pudełko z jedwabnym szalem, słoik miodu lipowego, kopertę z voucherem. Pakowanie zostawiła na piątek — niespodzianka musiała być idealna.
Sobotnie południe rozbłysło marcowym słońcem. W holu „Pod Złotą Różą” pachniało piwoniami i karmelem. Halina Pawłowska weszła, kokieteryjnie trzymając syna pod ramię:
— No, to się nazywa rozmach! Nie na darmo harowałam czterdzieści lat.
— Tylko dla pani — ukłoniła się Krystyna i mrugnęła do kelnera, by podawał szampana.
Goście zajęli miejsca, zabrzmiał saksofon. Lampiony na ścianach migotały ciepłym bursztynem, zmiatając resztki sceptycyzmu z twarzy teściowej. Krystyna łowiła każdy jej oddech: *„Chyba zadowolona…”*
Gdy podano wielopoziomowy tort, fontanna iskier syczała jak fajerwerk, a sala wiwatowała. Krystyna, drżącymi palcami ściskając kartkę, ogłosiła:
— A teraz główny prezent! — podała Halinie kopertę z voucherem. — Trzy tygodnie spokoju, masaży i solnych grot!
Teściowa aż podskoczyła:
— Co wy, zupełnie! Przecież nie jestem chora.
— Odpoczywają nie tylko chorzy — obruszył się Rafał, obejmując matkę.
Jaś, stojący obok z bukietem, nagle wyciągnął małą srebrzystą kopertę z napisem *„GENETIX | osobiście”*.
— Mamo, to też prezent? — podał Krystynie.
— Nie nasz — szepnęła, widząc logo. — Odłóż.
Ale Halina Pawłowska zwinnie przechwyciła kopertę:
— O! To akurat mój. Dziękuję, kochanie. — Rozerwała, wyciągnęła dwa druki i zastygła, wpatrując się w cyfry. Policzki zalały się ciemnym rumieńcem.
— Mamo, co tam? — Rafał spróbował zajrzeć.
— Nic… — zachrypiała i zmięła papiery.
Krystyna zlodowaciała: *„Czyżby ta cała afera z DNA?”*
Z tyłu rozległ się brzęk — kelner upuścił tacę. Goście ożyli, ktoś włączył „Sto lat!” — muzyka zagłuszyła niezręczność, ale nie dla Krystyny: wzrok teściowej palił ją przez stół.
Nocą, gdy Jaś zasnął, małżonkowie spotkali się w salonie. Rafał trzymał pogniecioną kopertę.
— Mama odeszła w łzach. Wiesz, co to jest? — Podał Krystynie arkusz. U góry grubym drukiem: *„Prawdopodobieństwo pokrewieństwa babcia/wnuk — 0%”*.
— To nie ja! — wyszeptała. — Ona sama to zamówiła. Chciałam jej dać święto, a ta… ta podłość!
— Czekaj, ale liczby… — Rafał przesunął dłonią po twarzy. — Jak to możliwe?
— Może test fałszywy. Albo specjalnie podkopała.
— Mama? Po co?
— Żeby udowodnić swoją teorię „niepodobieństwa”. Doprowadzić mnie do szału.
Rafał westchnął:
— Rano pojadę do niej, wyjaśnię.
Teściowa przywitała syna w szlafroku, ze stertą teczek.
— Siadaj. Pokazuję sedno. — Wyłożyła na stół bransoletkę z porodówki: *„Kowalski R.”* i numer sali. — Przechowywałam to jako pamiątkę. A przed jubileuszem przeglądałam album — i znalazłam drugą! Widzisz? — Wyciągnęła kolejną bransoletkę z obcym numerem. — Zrozumiałam, iż nic nie rozumiem, i zamówiłam DNA, by zacząć od małego.
— Mamo, mów normalnie: myślisz, iż Jaś nie jest moim synem?
— Wychodzi na to, iż nie. A raczej… iż ty nie jesteś moim. — Uśmiech na jej ustach zadrżał. — Gdy bawiliście się przy torcie, pojechałam oddać krew, ekspresowa wersja, płatność kartą — możesz sprawdzić.
Rafał wziął druk: *„Prawdopodobieństwo pokrewieństwa matka/syn — 0%”*.
— Mamo, ale przecież sama mnie urodziłaś!
— Urodziłam chłopca, tak. Rano pokazano mi ciebie. Ale wtedy w szpitalu był straszny chaos, dzieci noszono tam i z powrotem. Wszyscy myśleli, iż to legendy. A teraz okazuje się, iż nigdy nie miałam własnych dzieci… — Halina nie płakała, tylko zacisnęła dłonie, jakby trzymała odłamki siebie.
— Stop. To pomyłka. Zrobimy oficjalne— Zamknęli stare akta, ale w ich sercach już na zawsze zostało miejsce dla dwóch historii, splątanych jak korzenie starego dębu, które mimo burz trzymają się ziemi mocniej niż kiedykolwiek.