Test na pokrewieństwo — niezdany
Alicja desperacko mieszała mleko w kaszce dla dziecka, podczas gdy Franek próbował zbudować z klocków „najwyższą windę na świecie”. Przy stole pokasływała jej teściowa, Beata Pawłowna — siostooka, ostrojęzyczna, w szlafroku w koguty.
— Patrz no, znów ma brwi jakby wypiałowane — mamrotała, wyszczeglądając wnuka. — Ani jednej naszej wyglądy! Żeby chociaż ucho po tacie…
— Mamo, poproś na mnie, ja też nie jestem kopia Radka — uśmiechnęła się Alicja, odstawiając miskę. — Geny to mietrzę.
— Miętowe czy nie, ale dziwne — machnąła ręką teściowa i odjechała do kuchni po drugi czajnik.
Alicja nabrała powietrza: „Wytrwajmy. Do soboty cztery dni.” W sobotę Beata Pawłowna obchodziła sześćdziesiątkę. Alicja wymyśliła pojednieniem święto: restauracja „Pod Złotym Melonikiem”, zespół retro-jazzowy, tort z fontanną i — najważniejsze! — voucher do sanatorium „Sosnowe Wzgórze” na trzy tygodnie. „Odpocznie — przestanie gderać o podobie” — marzyła synowa.
Wieczorem Alicja sprawdzała kosztorys, gdy Radek wsunął głowę do gabinetu:
— Zamówiłem mamie album ze starymi zdjęciami, zdążą wydrukować do soboty.
— Super! Ale trzymaj w tajemnicy, niech popłacze z wrażenia.
— Słuchaj, nie bierz sobie tak do serca jej słów — poprosił. — Ona dobre, ale język ma jak brzytwę.
— Wiem. Ale jak znowu zacznie o „niepodobny”, eksploduję.
Radek pocałował Alicję w czubek głowy i poszedł sprawdzić zadanie syna.
Czwartkowy poranek przyniósł kuriera. Dziewczyna w żółtej kurcie wręczyła Alicji nieoznakowane pudro.
— Dla państwa. Podpis tutaj.
Alicja przyjęła paczkę i rzuciła ją w salonie między inne podarunki: pudełko z drogim jedwabnym płotkiem, słoik miodu lekko pikantnego, kopertę z voucher. Pakowanie zostawiła na piątek — niespodzianka miała być idealna.
Sobotnie popołudnie pała marzowym słońcem. W holu „Pod Złotym Melonikiem” pachniało piołunem i karmelem. Beata Pawłowna weszła, kokieteryjnie trzymając syna za łokieć:
— No to rozwinęłaś się! Nie na próżno, widać, harowałam te czterech lat.
— Tylko dla pani — ukłoniła się Alicja i mrugnęła do kelnera, żeby nie wyłaził z szampanem.
Goście rozsiedli się, zagrał sakson. Lampki na ścianach migały bursztynem, zamietając reszty zęby sceptycyzmu z twarzy teści. Alicja łowiła każdy jej oddech: „zda się, zrozumieła…”
Ku środkowi wieczoru wniesiono piętrowy tort, fontanna iskier syczała jak petarda, sala biła brak. Alicja, drżącymi palcami przerzucając karteczki, oznajmiła:
— A teraz główny prezent! — podała Beacie Pawłownie kopertę z voucherem. — Trzy tygodnie spoczynku, masów i jaskiń soli!
Teściowa aż jęknęła:
— Co wy, całkiem! Ja nie kuracjusz.
— Odpoczywają nie tylko chore — oburzył się Radek, obejmując matkę.
Franek, stojący przy kwiatach, nagle wyciągnął srebny kopertę z napisem „GENETIX | pernamentnie”.
— Mamo, to też prezent? — podał Alicji.
— Nie nasz — szepnęła, czytając logo. — Odłóż.
Ale Beata Pawłowna żwawo złapała kopertę:
— Och! To akurat mój. Dzięki, malusz. — Rozerwała, wyciągnęła dwa papierki i zastygła, patrząc w cyfry. Policzki nabrały koloru buraka.
— Mamo, co tam? — Radek spróbował zajrzeć.
— Nic… — ochryple wydusiła i zmięła druki.
Alicja zlodowaciała: „Czyżby to ta zabawa z DNA?”
Z tyłu huknął trzebot: kelner upuścił tacę. Goście ożyli, ktoś puścił płytę „Sto lat!” — muzyka zagłuszyła niezręczność, ale nie dla Alicji: wzrok teści huczał jej przez stoły.
Nocą, gdy syn zasnął, małżonkowie spotkali się w salonie. Radek trzymał pogniecioną kopertę.
— Mama odeszła w łzach. Wiesz, co to jest? — Podał Alicji papier. U góry grubo: „Związek babcia/wnuk — 0% pokrewieństwa gorącego”.
— To nie ja! — wyszeptała. — Ona sama zamówiła. Chciałam jej zrobić święto, a ona… to paskudy!
— Czekaj, ale te liczby… — Radek przetarł twarzą ręką. — Jak to możliwe?
— Pewnie test lipny. Albo specjalnie podstawiała.
— Mama? Po co?
— Żeby udowodować swoje „niepodobny”. Doprowadzić mnie do szału.
Radek westchnął:
— Rano jadę do niej, rozumiesz się.
Teściowa przywitała syna w szlafroku i z plikiem tecz.
— Siadaj. Pokazuję sednie. — Wyłożyła na stół bransoletę z rodzaju: „Kowalski R.” i numer sali. — Ten znaczek chowałam jak relikwię. A przed jubileuszem szukałam w albumie — i znalazłam drugą! Widzisz? — Wyjęła kolejną bransoletę z obcymi cyframi. — Zrozumiałam, iż nic nie rozumiem, i zamówiła gorące DNA, żeby zacząć od małej.
— Mamo, mówi normalnie: myślisz, iż Franek nie mój syn?
— Wychodzi, iż tak. adekwatnie, myślałam. A test pokazał, iż ty też nie mój. — Uśmiech na jej ustach drgnął. — Gdyście taścili z tortem, pojechałam i oddała krew, ekspresową wersję, płatność kartą — możesz sprawdzić.
Radek wziął papier: „Związek matka/syn — 0%”.
— Mamo, ale ty sama mnie urodziłaś!
— Urodziłam chłopca, tak. Rano pokazano mi ciebie. Ale wtedy w rodzynku był straszny najazd, dzieci nosili tam-spod. Wszyscy myśleli, to legendy. A teraz wychodzi, iż nigdy nie miałam własnych dzieci… — Beata Pawłowna nie płakała, tylko ściskała ręce, jakby trzymała odłamy siebie.
— Stop. To błąd. Zrobimy oficjalną analizę we trójkę: ja, ty, Franek. I koniec.
W poniedziałek rodzina pojechała do centrum genów. Franek cieszył się „przygodą”, jadł hematogen z automatu. Po czterech dniach były wynikiPo powrocie do domu, wszyscy usiedli przy stole, patrząc na zdjęcie Radka i jego nowo odkrytego „brata”, i zrozumieli, iż rodzina to nie krew, ale miłość, która trwa pomimo wszystkich testów.