Synowa zdradziła mojego syna — od tamtej pory stał się innym człowiekiem.
Nie wiem, jak wyrwać go z tej otchłani. Nie wiem, jak pomóc, gdy serce matki rozpada się z bólu i bezsilności.
Mój syn, Kacper, urodził się z prawdziwej, silnej miłości. Razem z jego ojcem daliśmy mu wszystko: siłę, czas, nadzieje, młodość. Wychowaliśmy go na uczciwego, dobrego, wrażliwego człowieka. Jedyny cel, jaki mieliśmy, to by dorósł, znalazł porządną dziewczynę, założył rodzinę i podarował nam wnuki. Małe, ludzkie szczęście — nic więcej.
Ale wszystko potoczyło się inaczej.
Trzy lata temu, gdy Kacper miał zaledwie dziewiętnaście lat, związał się z kobietą, która mogłaby być jego starszą siostrą. Rozwódka, z dzieckiem, z trudną przeszłością i — jak się później okazało — równie skomplikowanym charakterem.
Do dziś nie mogę spokojnie wspominać chwili, gdy dowiedziałam się, iż nie może mieć dzieci. Syn powiedział wtedy: „Mamo, nie licz na cud”. Ziemia się pode mną zatrzęsła.
Biegałam po mieszkaniu, szlochałam, błagałam męża, żeby porozmawiał z Kacprem. A on tylko milczał, paląc jednego papierosa za drugim. W końcu rzucił: „Jeśli się sprzeciwimy, stracimy go”. Ulegliśmy. Przygryzłam język i zaakceptowałam tę kobietę — dla dobra syna.
Ale ona była zbyt sprytna. Bystra, przebiegła. Nie raz złapałam ją na flirtowaniu z innymi, podejrzanych rozmowach, nagłych zniknięciach. Ale przed Kacprem była słodka, uległa, głaskała go po policzku. A on jej wierzył. Nie mnie — jej. Nie własnej matce — tylko jej.
Pewnego dnia z mężem wybieraliśmy się do znajomych w sąsiednim mieście. Już staliśmy na dworcu autobusowym, gdy nagle zorientowałam się: zapomniałam biletów. Pobiegłam z powrotem, szybko, bez zastanowienia. I wtedy zobaczyłam: pod naszym blokiem stał obcy samochód.
Nie zadzwoniłam. Miałam klucze w torebce, więc weszłam cicho, prawie bezszelestnie. Jakby serce już wiedziało, co zastanę.
W sypialni, na naszym łóżku, zobaczyłam ją. Z jakimś typem, który, jak się później okazało, dopiero co wyszedł z więzienia. Cała okolica już zdążyła pożałować, iż wrócił. A ona wpuściła go do domu, gdzie mieszka mój syn. Zamarłam.
Wiedziałam, iż jeżeli po prostu opowiem, Kacper mi nie uwierzy. Więc skłamałam. Zadzwoniłam do niego do pracy — pracował wtedy w pobliskiej kawiarni — i powiedziałam, iż stoję pod drzwiami, zapomniałam kluczy. Niech przyjdzie i otworzy. Chciałam, żeby na własne oczy zobaczył, kim naprawdę jest ta, którą nazywał żoną.
Przyszedł szybko. Otworzył drzwi, wszedł i… koniec. Ani słowa, ani krzyku. Tylko zbladł, usiadł na podłodze i zapłakał. Jak dziecko. Jak ten mały chłopiec, którego kołysałam na rękach. Powtarzał tylko: „Dlaczego…?”
Od tamtego dnia nie jest sobą. Jak cień. Nie śmieje się, nie żartuje, nie rozmawia. Chodzi, jakby był pod wodą. Ona wciąż z nim mieszka. Wciąż się puszy, wciąż kłamie, udaje, iż nic się nie stało. A on — powoli umiera.
Czasem myślę: może niepotrzebnie otworzyłam mu oczy? Może lepiej by było, gdyby dalej żył w iluzji? Ale potem przypominam sobie, iż nie zasługuje na takie kłamstwo. Nikt nie zasługuje. Niech cierpi, ale niech zna prawdę. Niech będzie bolało, ale autentycznie. Bo być zdradzonym i nie wiedzieć — to sto razy gorsze.
A ja chcę tylko, żeby mój syn znowu zaczął żyć. Żeby umiał puścić. Żeby znalazł kogoś prawdziwego. Bo jest dobry, czysty, wartościowy. Nie po to go wychowałam, żeby patrzeć, jak kobieta z brudną duszą depcze mu serce.