Teściowa zapragnęła spokojnego życia na emeryturze — przestaliśmy jej w tym przeszkadzać

polregion.pl 9 godzin temu

Czasem życie pisze takie scenariusze, iż trudno od razu zrozumieć, gdzie kończy się dobra wola, a zaczyna okrutna ironia losu. Nigdy bym nie pomyślała, iż po dwunastu latach wspólnego mieszkania pod jednym dachem z teściową, gdy wszystko wydawało się ustalone i przewidywalne, nasza rodzina stanie przed moralnym ultimatum — płaćcie albo się wyprowadźcie.

Wtedy, wiele lat temu, po ślubie, Elżbieta Stanisławówna zaproponowała nam z mężem zamieszkanie w jej przestronnym, trzypokojowym mieszkaniu w centrum Warszawy, sama zaś dobrowolnie przeniosła się do mojej malutkiej kawalerki na Bródnie. Byliśmy w siódmym niebie: mieszkać w śródmieściu, w komfortowych warunkach, i to jeszcze za przyzwoleniem teściowej — cóż może być lepszego dla młodej pary?

Ślubne oszczędności przeznaczyliśmy na remont: od podłogi po sufit odnowiliśmy całe mieszkanie, wymieniliśmy kuchnię, instalację hydrauliczną, położyliśmy panele, delikatnie zmieniając układ pomieszczeń. Teściowa przychodziła w odwiedziny i aż się rozpływała z zachwytu. „Jak tu u was pięknie!”, „Jacyście zaradni!” — słyszeliśmy za każdym razem. W zamian, chcąc się odwdzięczyć, przejęliśmy wszystkie rachunki związane z jej nowym lokum. Wzdychała z ulgą, często dziękowała, mówiła, iż choćby coś sobie odkłada z emerytury. I rzeczywiście, przez te lata nigdy nie pożałowaliśmy tej decyzji.

Urodził się nam syn, potem córka. Gdy dzieci były już dwa, zapragnęliśmy w końcu własnej przestrzeni. Zaczęliśmy odkładać na nowe mieszkanie, bo od razu kupić czteropokojowe przekraczało nasze możliwości. Teściowej nie mówiliśmy o tych planach, licząc, iż gdy przyjdzie czas, uda się wszystko załatwić po dobremu.

Wszystko się zmieniło, gdy Elżbieta Stanisławówna przeszła na emeryturę. euforia z wolnego czasu gwałtownie minęła, gdy uznała, iż jej świadczenie to „grosze”. Przy każdej wizycie słyszeliśmy to samo: „Jak tu żyć za te pieniądze?”, „Emeryci w tym kraju to nikomu niepotrzebni!”. Nie pozostawaliśmy obojętni: kupowaliśmy jej jedzenie, leki, pomagaliśmy w drobiazgach, byle tylko nie urazić. Aż pewnego dnia, przy herbacie, rzuciła zdanie, które mojego męża po prostu zamurowało.

— Synku — powiedziała — przecież wy tak naprawdę mieszkacie w moim mieszkaniu. Więc dajcie spokój, zacznijcie mi płacić czynsz. Nie dużo, powiedzmy trzy tysiące złotych miesięcznie.

Mąż oniemiał. choćby nie od razu zrozumiał, o co chodzi. Ale gdy w końcu dotarło, odparł:

— Mamo, ty na serio? My płacimy za twoje rachunki, przywozimy ci zakupy, twoje życie kosztuje cię ułamek tego, co normalnie. A ty nam teraz o czynszu?

W odpowiedzi usłyszeliśmy ultimatum:

— W takim razie oddawajcie mi mieszkanie! Chcę wrócić do siebie!

Zrozumieliśmy z mężem: to szantaż. Prosty, bezceremonialny i kompletnie niewdzięczny. Ale on choćby nie przypuszczał, iż już zebraliśmy pieniądze na wkład własny pod nowe lokum. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu, a wieczorem postanowiliśmy: koniec z tym.

Kilka dni później przyszliśmy z tortem — nie po to, by przepraszać, ale w nadziei, iż może jednak zmieni zdanie. ale gdy tylko weszliśmy na temat mieszkań, teściowa oznajmiła:

— No i co, decyzja zapadła? Będziecie się tłoczyć u mnie?

To był ostatni dzwonek.

— Elżbieto Stanisławno — powiedziałam spokojnie — tłoczyć się nigdzie nie zamierzamy. Odbierasz sobie swoje mieszkanie, a my idziemy swoją drogą.

— I skąd weźmiecie pieniądze? — prychnęła.

Mąż przerwał:

— Nasza sprawa. Tylko pamiętaj, mamo, iż sama tego chciałaś. Marzyłaś o pustym mieszkaniu — masz je.

Wszystko potoczyło się szybko. Znaleźliśmy odpowiednie mieszkanie, wzięliśmy kredyt, użyliśmy wszystkich oszczędności i moją kawalerkę, by minimalizować raty. Po trzech tygodniach pakowaliśmy rzeczy.

Teraz teściowa znów mieszka w swoim odnowionym lokum, które kiedyś tak zachwalała. TerazTeraz narzeka przed wszystkimi, iż „remont się sypie” i iż „dzieci ją porzuciły”, a my w końcu oddychamy pełną piersią.

Idź do oryginalnego materiału