Dzisiaj obudziłam się o świcie i, jak zwykle, poszłam do kuchni w naszym domu na przedmieściach Poznania. Ku mojemu zdziwieniu, przy kuchni już krzątała się moja synowa.
„Dzień dobry,” uśmiechnęła się Zuzanna, mieszając coś w garnku.
„Dzień dobry,” burknęłam, marszcząc nos. „Co tam gotujesz?”
„Barszcz,” odparła, nie odrywając się od pracy. „Krzysiek uwielbia mój barszcz.”
„Barszcz?” Przywąchałam podejrzliwie. „Czy barszcz powinien tak pachnieć?”
„A jak powinien?” Wzruszyła ramionami, przykryła garnek i wyszła z kuchni.
Nie tracąc czasu, podbiegłam do kuchenki, zerwałam pokrywkę i zajrzałam do środka. To, co zobaczyłam, wywołało u mnie okrzyk przerażenia.
„Co to za breja?” mruknęłam, odskakując jak od trucizny.
Zuzanna wróciła z talerzami i, zauważywszy moją reakcję, spokojnie wyjaśniła:
„Barszcz, pani Heleno. Warzywa z naszego ogrodu – świeże, prosto z grządki. Gotowanie z własnych plonów to jak święto.”
„Święto?” prychnęłam, krzyżując ręce. „Ten wasz ogród to sama harówka! Marnować czas na grządki, kiedy wszystko można kupić w sklepie? Nie rozumiem was.”
„Mi to sprawia przyjemność,” odpowiedziała łagodnie, nalewając barszcz. Aromat buraków, kapusty i ziół wypełnił kuchnię. „Ziemia daje tyle energii, gdy się z nią pracuje.”
„Energii?” przewróciłam oczami. „To zabawa dla tych, którzy nie mają prawdziwych zajęć. Normalni ludzie…” Urwałam, widząc, iż Zuzanna tylko się uśmiecha, jakby nie słyszała moich docinków. „A dla kogo tyle nawarzyłaś?”
„Dla nas,” odparła. „Na dwa dni. Krzysiek zawsze bierze dokładkę.”
Teatralnie odsunęłam się, jakby mdliło mnie od zapachu.
„Ja tego nie tknę!” oznajmiłam dramatycznie. „Od samego zapachu niedobrze! Co ty tam nawarzyłaś?”
Zuzanna westchnęła, unikając mojego wzroku. Kątem oka zauważyła, jak mój syn Krzysiek, który właśnie wszedł do kuchni, z napięciem obserwuje tę scenę, ale na razie milczy.
Próbowałam pojąć, co się stało z moim synem. Dwa lata temu był miejskim chłopakiem, obiecującym informatykiem. Chodziliśmy na wystawy, dyskutowaliśmy o nowych restauracjach, planowaliśmy jego karierę. A teraz – ta wiejska egzystencja na odludziu, ogródek, ta prosta Zuzanna! Już samo jej imię budziło we mnie irytację.
Krzysiek zawsze był świetną partią – przystojny, inteligentny, czarujący. Ile porządnych dziewczyn z dobrych rodzin za nim wzdychało! Dlaczego wybrał tę wiejską dziewuchę i ten dom na końcu świata? Miałam nadzieję, iż mu się „przejdzie” i wróci do miasta, do normalnego życia. Ale czas mijał, a on coraz bardziej pogrążał się w tej „sielskiej idylli”.
Postanowiłam działać. Zaproszenie na obiad od Zuzanny było idealnym pretekstem. W głowie ułożyłam plan: przypomnieć synowi, kim jest, i wyrwać go z tej dziury, póki jeszcze czas.
Krzysiek wszedł do kuchni, przytulił żonę i zwrócił się do mnie:
„Mamo, spróbuj barszczu. Zuzia gotuje go wyśmienicie!”
„Krzysiek, wiesz przecież, iż z tatą nigdy nie jadaliśmy tych wiejskich zup,” odparłam. „Pamiętam, jak w dzieciństwie sam krzywiłeś się na barszcz, mówiłeś, iż to jedzenie dla babć.”
Zuzanna mimowolnie się uśmiechnęła, wyobrażając sobie małego Krzyśka krzywiącego się nad talerzem. Ale teraz jej mąż był dorosłym mężczyzną, a jego gusta ewidentnie się zmieniły.
„Mamo, czasy się zmieniają,” zaśmiał się. „Barszcz Zuzi to mistrzostwo. Spróbuj, nie pożałujesz.”
„Mistrzostwo?” zachłysnęłam się oburzeniem. „Krzysiek, ty nazywasz gar kapusty mistrzostwem? Prawdziwe arcydzieła to teatry, galerie, a nie to… warzywniactwo!”
Zuzanna starała się ignorować moje słowa, ale coś w niej się zacięło. Wiedziała, iż dla mnie jest tylko wiejską gospodynią, niegodną mojego syna. A tak bardzo chciała, żebym choć raz doceniła jej wysiłek.
„Mamo, wystarczy,” stanowczo powiedział Krzysiek. „Zuza robi dla nas wiele. Jesteśmy szczęśliwi i to się liczy.”
„Szczęśliwi?” zacisnęłam usta. „Zobaczymy, jak długo. Jesteś człowiekiem miasta, Krzysiek. Miasto cię woła, a ta twoja… agroturystyka to zachcianka. Jeszcze przypomnisz sobie moje słowa.”
Krzysiek spojrzał na mnie z wyrzutem:
„Jestem dorosły, mamo. Z Zuzą wybraliśmy takie życie i nie żałuję.”
„Na razie nie żałujesz,” rzuciłam wyzywająco. „Ale zapomniałeś, co to prawdziwe życie. Ta twoja Zuzia oczarowała cię grządkami, ale to nie potrwa.”
Zuzanna nie wytrzymała:
„Pani Heleno, co jest złego w naszym życiu? Nikomu nie przeszkadzamy. Krzysiek jest zadowolony, czy pani się z tego nie cieszy?”
„Cieszę się?” wybuchnęłam. „Widzę, jak ciągniesz mojego syna w tę głuszę, z dala od cywilizacji! Tobie na rękę trzymać go tu. Pewnie jeszcze dziecko urodzisz, żeby go na dobre przykuć!”
Zuzanna zastygła, zaskoczona okrucieństwem moich słów. Krzysiek wstał, jego oczy pociemniały:
„Mamo, przekroczyłaś granice.”
Nie ustępowałam:
„Mówię prawdę, synu. Nie możesz żyć w tej izolacji wiecznie. Powiedz, jak ty, mieszczuch, możesz zachwycać się grządkami i zupami?”
Krzysiek nagle się uśmiechnął:
„Wiesz, mamo, byłem mieszczuchem, bo nie znałem innego życia. Zuza pokazała mi coś nowego i to mi odpowiada.”
Warknęłam, ale nie sprzeczałam się dalej. Zrozumiałam, iż mój plan się nie powiódł, ale w głowie kiełkował już nowy. Nie zamierzałam się poddawać.
Kiedy odjechałam, Zuzanna długo siedziała w kuchni, wpatrzona w gar barszczu. Cieszyło ją, iż Krzysiek stanął po jej stronie, ale żal wciąż palił. Tak bardzo chciała, żebym zaakceptowała ich wybór. Stukając łyżką o brzeg garnka, zamyśliła się.
Krzysiek wszedł, usiadł obok iKrzysiek przytulił ją mocniej i szepnął: „Nie przejmuj się, wiesz, iż nasze szczęście nie zależy od niczyjej aprobaty.”