W malowniczym miasteczku nad Wisłą, gdzie życie płynie spokojnie, a sąsiedzi znają się od pokoleń, nasza rodzina stanęła przed próbą, która na zawsze odmieniła nasze losy. Gdy razem z mężem, Bartoszem, braliśmy kredyt na mieszkanie, wydawało się, iż wszystko jest stabilne. Ale życie lubi zaskakiwać: Bartek niespodziewanie stracił pracę. Ja pracowałam zdalnie jako księgowa, ale moje zarobki ledwo starczały na jedzenie dla nas i dwójki maluchów. Oszczędności topniały w oczach, a raty kredytu i opłaty za przedszkole stawały się coraz większym ciężarem. Wtedy teściowa, Aldona, zaproponowała, żebyśmy wprowadzili się do jej przestronnego trzypokojowego mieszkania, a nasze wynajęli. Z ciężkim sercem przystaliśmy na to.
Teściowa nie mieszkała sama: jeden pokój zajmowała siostra Bartka, Kinga, z partnerem, a trzeci przeznaczyli dla nas. Nasz pokój był malutki – ledwo zmieściliśmy łóżko, małą kanapę dla dzieci i wąską szafę. Pierwsze dni minęły spokojnie, ale gdy tylko Bartek wychodził na poszukiwanie pracy, zaczynała się prawdziwa nagonka. Teściowa i jej córka nie przebierały w słowach: „żebraczka”, „współlokator na łasce”, „darmozjad” – te słowa spadały na mnie jak grad. Zaciśnięte zęby nie powstrzymywały bólu, który rozrywał mi duszę.
Ja – darmozjad? Przecież, gdy moi rodzice sprzedawali swoje mieszkanie, dostałam swoją część, a te pieniądze stały się wkładem własnym do kredytu. Słowne upokorzenia były tylko początkiem. Teściowa z Kingą potrafiły zniszczyć moje kosmetyki, wylać szampon lub „przypadkiem” upuścić moje ubrania do błota. Prać mogłam tylko manualnie, żeby „nie napędzać licznika”. Suszenie ubrań odbywało się na kaloryferze w naszym pokoju, bo balkon był w strefie teściowej. Z jedzeniem było jeszcze gorzej: pieniądze na zakupy oddawaliśmy Aldonie, ale gdy tylko Bartek wychodził do nowej pracy, każdy kawałek chleba stawał się pretekstem do docinków. Ratowało nas przedszkole, gdzie dzieci dostawały posiłki. Starałam się nie pojawiać w kuchni, dopóki mąż nie wrócił.
Praca zdalna była piekłem. Kinga z partnerem puszczali głośną muzykę, ewidentnie na złość. Siedziałam w słuchawkach, próbując się skupić, ale ich śmiech i krzyki przebijały się choćby przez tłumienie dźwięku. Błagałam Bartka, żeby porozmawiał z rodziną, ale on tylko prosił o cierpliwość: „Na okresie próbnym płacą mało, ale niedługo się poprawi”. Nie widział, jak jego matka i siostra zamieniają moje życie w koszmar – w jego obecności były słodkie jak miód, czule gaworząc do dzieci.
Ale pewnego dnia prawda wyszła na jaw. Bartek zachorował i został w domu, nikogo nie uprzedzając. Odprowadziłam dzieci do przedszkola i wróciłam, by znów stanąć przed upokorzeniem. Na progu zatrzymał mnie partner Kingi, postawny facet o imieniu Mariusz. „Hej, gwałtownie skocz po piwo!” – warknął. Odmówiłam, a on, nie owijając w bawełnę, zaczął wrzeszczeć, iż jestem nikim i moje miejsce jest na śmietniku. Gdy próbowałam przejść do pokoju, złapał mnie za rękę i pogroził: „Nie zrobisz, jak mówię, to do wieczora posiedzisz na klatce jak bezpański pies!” Wtedy z kuchni wyszła teściowa. Z jadowitym uśmieszkiem dodała: „I wynieś śmieci, skoro i tak jesteś do niczego!”
Wtedy drzwi naszego pokoju otworzyły się z hukiem. Twarz Bartka była purpurowa z wściekłości. Teściowa w mig schowała się w kuchni, a Mariusz zbladł, próbując wcisnąć się w ścianę. Bartek złapał go za kołnierz i wyrzucił na klatkę schodową jak worek kartofli. „Jeszcze jedno słowo przeciw mojej rodz„…i więcej mnie nie zobaczycie – na zawsze!” – rzucił, zatrzaskując drzwi z taką siłą, iż zatrząsł się cały korytarz.