Teściowa zawsze wiedziała lepiej
Ewa drgnęła na dźwięk głośnego telefonu. Na ekranie wyświetliło się „Maria Kazimierzówna”. Teściowa dzwoniła już trzeci raz tego ranka. Ewa wzięła głęboki oddech, zebrała się w sobie i nacisnęła zieloną słuchawkę.
— Tak, Mario Kazimierzówno, słucham.
— Ewuniu, dlaczego nie odbierasz telefonu? — głos teściowej brzmiał z wyraźnym wyrzutem. — Dzwonię i dzwonię!
— Gotowałam kaszę dla Zosi, ręce miałam zajęte — skłamała Ewa, choć w rzeczywistości po prostu nie chciała po raz setny dyskutować o tym, jak źle wychowuje dziecko.
— Znów ta kasza! Mówiłam ci — dzieci potrzebują mięsa! Mój Staś wyrosł na mięsie, patrz jaki silny! A twoja Zosia taka blada, zaraz ją pierwszy wiatr zdmuchnie.
Ewa zamknęła oczy i policzyła do pięciu. Ich córka miała ledwie trzy lata, a lekarz zapewniał, iż rozwija się prawidłowo. Po prostu taka budowa — po ojcu.
— Mario Kazimierzówno, dajemy jej też mięso. Dziś na obiad będą pulpety.
— No to dobrze! Właśnie dlatego dzwonię. Wpadnę do was dziś, przywiozę rosół drobiowy. Na kościach, jak Staś lubi. I narobiłam kotletów, po moim przepisie. Bo z twoimi pulpetami…
Ewa skrzywiła się. W „pulpetach” zabrzmiał tak szczery sarkazm, jakby proponowała dziecku truciznę.
— Nie trzeba się trudzić, mamy wszystko — próbowała się sprzeciwić.
— Jaki trud? Babcia chce odwiedzić wnuczkę! Chyba nie zabronisz?
W tych słowach był cały charakter teściowej — umiejętność postawienia sprawy tak, iż każda odpowiedź poza zgodą brzmiałaby jak potworna obraza.
— Oczywiście, niech Pani przyjedzie — poddała się Ewa.
Po rozmowie przycisnęła czoło do chłodnej szyby. Za oknem wirowały rzadkie płatki śniegu, osiadając na nagich gałęziach. Listopad był ponury i szary.
— Mamusiu, z kim rozmawiałaś? — z pokoju dziecięcego wyjrzała Zosia, ściskając w dłoniach podniszczonego pluszowego misia.
— Babcia Marysia przyjedzie dziś — uśmiechnęła się Ewa, starając się, by głos zabrzmiał radośnie.
— Znowu będzie mówić, iż źle jem? — zmarszczyła brwi dziewczynka.
Ewę ukłuło w sercu. choćby dziecko zauważało tę nieustanną krytykę.
— Babcia po prostu bardzo cię kocha i chce, żebyś była zdrowa i silna.
Zosia nie wyglądała na przekonaną, ale skinęła głową i wróciła do zabawy.
Ewa zabrała się za sprzątanie. Choć z mężem preferowali twórczy bałagan, przed wizytą teściowej mieszkanie musiało lśnić nieskazitelną czystością. Inaczej niechybnie padłby komentarz: „W takim chlewie i zarazki się zalęgną”.
W dwie godziny zdążyła umyć podłogi, przetrzeć kurze i choćby upiec szarlotkę — jedyne jej kulinarne dzieło, które teściowa zawsze chwaliła.
Stanisław miał wrócić z pracy na obiad. Oboje pracowali zdalnie — on jako programista, ona jako graficzka. Ale dziś miał ważne spotkanie z klientem i wybrał się do biura.
O drugiej punktualnie rozległ się dzwonek. Maria Kazimierzówna była punktualna jak szwajcarski zegarek.
— Witaj, synowo! — teściowa, niska, krępa kobieta z farbowanymi na kasztanowo włosami, wkroczyła uroczyście do mieszkania, obładowana torbami. — A gdzie moja księżniczka?
Zosia nieśmiało wyjrzała z pokoju.
— Chodź tu, skarbie! Babcia przyniosła smakołyki!
Dziewczynka podeszła i podała rączkę do pocałunku. Tego gestu nauczyła ją właśnie Maria Kazimierzówna, która uważała, iż dziewczynki powinny być „prawdziwymi damami”.
— Rączki całuje się tylko dorosłym panienkom — teściowa pochyliła się i przytuliła wnuczkę. — Jak będziesz miała szesnaście lat, wtedy podawaj rękę kawalerom. A babci mówi się po prostu „dzień dobry”.
Ewa przewróciła oczami, gdy teściowa nie widziała. Sprzecznych wskazówek wychowawczych od Marii Kazimierzówny było pod dostatkiem.
— Mario Kazimierzówno, pomogę Pani z torbami — zaproponowała Ewa.
— Tak, tak, zanieś do kuchni. Narobiłam tyle! Staś musi jeść porządnie, a nie byle jak.
W kuchni teściowa natychmiast przejęła dowodzenie:
— Ewuniu, podaj duży garnek. Nie ten plastikowy, tylko porządny. A gdzie chleb? Trzymacie go w lodówce? Nie można chleba w lodówce! On wtedy czerstwieje!
Ewa cierpliwie podawała naczynia. Po sześciu latach małżeństwa ze Stanisławem przywykła, iż jego matka zawsze wie, jak powinno być.
— Zosia jakaś blada — zauważyła teściowa, wykładając z pojemników domowe przetwory. — Wyprowadzacie ją na spacery? Dajecie witaminy?
— Tak, codziennie, jeżeli pogoda pozwala. I kompleks witamin, który zalecił pediatra.
— Pediatra! — prychnęła Maria Kazimierzówna. — Co oni wiedzą, ci młodzi lekarze? Za moich czasów…
„Zaczyna się” — westchnęła w duchu Ewa.
— Za moich czasów dzieci były na powietrzu od rana do wieczora! I hartowane! Stasia wyprowadzałam w każdą pogodę. I nic, wyrósł zdrowy.
Ewa milczała, choć mogła przypomnieć, iż jej mąż co zimę chorował na zapalenie oskrzeli i w dzieciństwie miał przewlekłe zapalenie migdałków.
— Mario Kazimierzówno, upiekłam szarlotkę. Napije się Pani herbaty?
— Najpierw obiad. Wszystko po kolei. A gdzie Staś? Dlaczego go jeszcze nie ma?
Jak na zawołanie, w przedpokoju zaskoczył zamek.
— O, jest! — ożywiła się teściowa.
Stanisław wszedł do mieszkania, zdziwiony widokiem butów w przedpokoju.
— Mamo? Nie mówiłaś, iż przyjedziesz?
— Jak to nie mówiłam? Dzwoniłam dziś rano do Ewuni! — oburzyła się Maria Kazimierzówna.
Ewa uśmiechnęła się przepraszająco do męża. W natłoku zajęć zapomniała wysłać mu wiadomość o wizycie teściowej.
— No, cześć, mamo — Stanisław przytulił matkę. — Jak się czujesz?
— Co tam czuć… Ciśnienie skacze, nogi wieczorem puchną. Ale ja się nie skarżę! Radzimy sobie, nikomu nie jest”To dobrze, iż babcia przyjechała,” szepnęła Zosia, tuląc się do Ewy, a teściowa w milczeniu podała Stanisławowi talerz z gorącym rosołem, w końcu rozumiejąc, iż miłość czasem wymaga cierpliwości i cichego wsparcia, a nie tylko dobrych rad.