Pewnego styczniowego wieczoru, gdy za oknem zamieć zrywała z drzew ostatnie liście nadziei, Kasia siedziała przy oknie, ściskając w dłoniach kartkę papieru. Prosta notatka, zapisana męskim charakterem pisma, była pożegnaniem. Pięć lat małżeństwa rozpuściło się w tych kilku zdaniach. Marek odszedł. Po prostu spakował swoje rzeczy i zniknął, nie tłumacząc się zbytnio. Powiedział tylko jedno: „Nie jesteśmy już sobie przeznaczeni”.
Kasia nie rozumiała. Przecież wszystko było w porządku. Razem oszczędzali na mieszkanie, wspierali się nawzajem, dzielili troski. Kochała Marka naprawdę. A on? Po prostu zniknął, pozostawiając pustkę i ból.
Płakała całą noc. A rano, zacisnąwszy zęby, poszła do pracy. I wtedy na jej biurku pojawiły się kwiaty. Drobiazg, a serce ścisnęło się. „Od kogo?” – zapytała. „Od Tomka, naszego informatyka” – zaśmiali się koledzy. Kasia była zaskoczona. Nie zauważyła, jak codziennie przynosił jej kawę, jak czasem zostawiał czekoladki z drobnymi liścikami. A teraz kwiaty. Po prostu wyrzuciła je do kosza. Za wcześnie.
Ale wszystko się zmieniło. Tomek okazał się uparty, ale i dobry. Nie naciskał, nie domagał się — był po prostu blisko. Po ośmiu miesiącach zaprosił ją, by poznała jego rodziców. Kasia się martwiła. „Jak twoja mama mnie przyjmie? W końcu dopiero co się rozwiodłam…” – spytała. „Moja mama jest dobra, nie martw się” – zapewniał Tomek.
I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka matka Tomka – Irena Nowak – wydawała się gościnna i uprzejma. Kolacja minęła idealnie. Kasia odetchnęła z ulgą. Gdy dwa miesiące później Tomek oświadczył się, zgodziła się z radością. W końcu uwierzyła, iż może być szczęśliwa.
Ale na tydzień przed ślubem Irena zadzwoniła do Kasi i powiedziała, iż czeka na nią pod biurem.
„Tylko nie mów Tomkowi” – nalegała.
Kasia wyszła. Irena stała przy samochodzie, trzymając w rękach jakąś torbę. „Pewnie chce omówić szczegóły wesela”, pomyślała Kasia. Ale wszystko potoczyło się inaczej.
„Posłuchaj, kochanie, za gwałtownie uwikłałaś mojego syna” – zaczęła Irena spokojnie, ale zimno.
„Przepraszam, ale to on zrobił mi propozycję” – odpowiedziała zdezorientowana Kasia.
„Nie wiem, co sobie wymyśliłaś, ale nie oddam ci mojego syna. Odejdź, póki jest dobrze. Nie chcę, żeby cierpiał” – powiedziała i odeszła.
Kasia stała jak wryta. Następnego dnia zadzwonił… Marek.
„Musimy porozmawiać” – oznajmił.
Spotkali się. Rozmawiali o niczym. Był spokojny, choćby się uśmiechał. Potem pocałował ją w policzek i odszedł. „Co to miało znaczyć?” – zastanawiała się Kasia. Nie miała odpowiedzi.
Wieczorem wróciła do domu. Tomek na nią czekał.
„Cześć” – powiedział i pocałował ją w czoło.
„Jesteś jakoś spięty” – zaniepokoiła się Kasia.
„Chodź” – poprowadził ją do kuchni. Tam położył telefon na stole i rzekł: „Popatrz.”
Na ekranie było zdjęcie. Ona i Marek. W objęciach. W momencie pożegnania. Zdjęcie wyraźnie zrobione ukradkiem.
„To wszystko Twoja mama…” – Kasia była na skraju histerii.
„Tak, wysłała mi. Ale Ty tam jesteś – to nie jej wina. Pozwoliłaś mu się zbliżyć. Nie mogę tego zignorować” – odpowiedział chłodno Tomek.
„Nie wierzysz mi?” – w jej oczach pojawiły się łzy.
„Nie wiem, w co wierzyć. Odwołujemy ślub. Wynoszę się” – powiedział, wziął torbę i wyszedł.
Kasia została sama. Znowu. Jakby w błędnym kole. I za każdym razem – gdy zaczynała wierzyć, mieć nadzieję, otwierać się – ktoś zwalał ją z nóg. Siedziała w kuchni, wspominając słowa Tomka, słowa Ireny, spojrzenie Marka, to zdjęcie.
„Może jestem przeklęta? A może po prostu nie zasługuję na szczęście?” – myślała, wpatrując się w ciemność za oknem.
A za ścianą – znowu szalała zamieć.