Kiedy wychodziłam za mąż za Dominika, myślałam, iż wszystko ułoży się idealnie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni planów. On studiował na politechnice, ja kończyłam pedagogikę. Oboje pochodziliśmy z małych miejscowości i marzyliśmy o pozostaniu w Warszawie, gdzie się poznaliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na mieszkanie w bloku na obrzeżach miasta. Wydawało się, iż to początek dorosłego życia. Wystarczy ciężko pracować, a wszystko się uda.
Ale po roku wszystko się posypało. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne zarobki już nie wystarczały. Dominik pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Raty kredytu pochłaniały większość dochodu. Wtedy podjęliśmy decyzję – wyremontujemy i wynajmiemy nasze mieszkanie, a sami wprowadzimy się do teściowej. Tymczasowe rozwiązanie, powtarzaliśmy sobie. Tylko na kilka lat, aż stanę na nogi.
Mama Dominika, Grażyna, właśnie przeszła na emeryturę – formalnie, choć miała zaledwie pięćdziesiąt lat. Energiczna, zadbana, zawsze w makijażu i modnych bluzkach. Od początku naszego związku nie wtrącała się, nie dzwoniła co dzień, nie narzucała rad. Myślałam – jakie to szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego chcieć więcej?
Gdy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale bez protestów. Zajęliśmy mały pokój, postawiliśmy łóżeczko dziecięce. Miałam nadzieję, iż gdy urodzi się dziecko, teściowa pomoże. Choćby na początku: pokołysze malucha, gdy będę zmęczona, potrzyma, gdy muszę wziąć prysznic. Ale już w szpitalu, kiedy Dominik pokazał jej pierwsze zdjęcia wnuka, wypowiedziała słowa, których nigdy nie zapomnę:
– Pamiętaj: ja wychowałam syna. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową opiekunką.
Wtedy nie znalazłam słów. Płakałam w nocy, tuląc synka do piersi. To był jej wnuk. Jej krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Zimno. Obojętnie.
Nie mieliśmy jednak wyboru. Mieszkaliśmy dalej razem. Łapałam każdą dodatkową pracę: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy ledwo starczało na pieluchy i jedzenie. A teściowa? Żyła swoim życiem. Rano szła na siłownię, wieczorem do teatru z przyjaciółkami. Włączała telewizor na pełną głośność, gdy dziecko zasypiało. Nie proś o pomoc – to „nie jej obowiązek”.
Moja mama, mieszkająca w Lublinie, nie mogła zrozumieć:
– Ja bym nie odstępowała wnuka! Toż to szczęście! Jak można być tak obojętną?
Ale co z tego? Rodzice daleko, sami pracują. Nie mogą pomóc. A my tkwiliśmy w ciągłym biegu.
Gdy synek podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Od razu wróciłam do pracy. Pensja była niewielka, ale stabilna. Marzyłam, żeby wyrwać się z biedy, spłacić kredyt i wreszcie żyć po swojemu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie częste choroby dziecka. Gorączka, kaszel, rotawirus. Nieustanne zwolnienia lekarskie. Szef zaczął patrzeć krzywo, koledzy szeptali za plecami. W końcu powiedział wprost:
– Potrzebujemy pracownika, nie wiecznie chorej matki. Albo przestaniesz się zwalniać, albo szukaj innej pracy.
Zaciśnięte zęby, podeszłam do teściowej. Z nadzieją:
– Grażyno, możesz posiedzieć z wnukiem przez kilka dni, kiedy będę w biurze?
Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odparła:
– Godzinę czy dwie – mogę. Ale całe dnie? Nie. To już niańczenie. Ja się w życiu naopiekowałam. Teraz chcę odpocząć.
I koniec. Ani odrobiny współczucia. Wyszłam z kuchni z takim ściskiem w gardle, iż ledwo oddychałam.
Z Dominikiem podjęliśmy decyzję – znaleźliśmy opiekunkę. Zapłaciliśmy. Drogo, ale taniej niż stracić pracę. Teściowa tymczasem żyła obok, mijając wnuka, jakby był meblem.
Paradoks: przy żyjącej i zdrowej babci musieliśmy płacić obcej osobie za to, co ona mogła zrobić z miłości, z chęci pomocy, zwykłej ludzkiej życzliwości. Ale Grażyna żyła według zasady: „Moje życie należy tylko do mnie. Wasze dzieci – wasz problem”.
Tak, formalnie nie była zobowiązana. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu dziecku, które wyciąga do niej rączki, a ona odwraca się i odchodzi?
Teraz synek ma trzy lata. Powoli wychodzimy na prostą. Zarabiamy więcej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Kredyt jeszcze jest, ale żyjemy sami. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale wciąż nie wykazuje inicjatywy. Ani spaceru, ani wizyty na urodzinach. Po prostu „babcia na papierze”.
I wiecie, co jest najsmutniejsze? On ją nie pamięta. Wcale. A jeżeli kiedyś zapyta: „Czy ja mam babcię?” – nie wiem, co mu odpowiedzieć.
Co wy o tym sądzicie? Czy babcia powinna pomagać? Czy ma prawo żyć tylko dla siebie? Gdzie jest granica między własnym życiem a zwykłą ludzką życzliwością?