Gdy poznałam Sławka, oboje mieliśmy już ponad trzydzieści lat. W tym wieku nikt nie zwleka – tak było i z nami: spotkaliśmy się, spodobaliśmy sobie, parę miesięcy później poszliśmy do urzędu stanu cywilnego. Oboje pragnęliśmy założyć rodzinę. Ja od dawna marzyłam o dziecku, a Sławek, który wcześniej nie był żonaty, także chciał zostać ojcem. Pobraliśmy się szybko, bez przepychu, i zamieszkaliśmy osobno – w mieszkaniu po babci, które odziedziczyłam. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble, i w tym przytulnym gniazdku zaczęliśmy się urządzać.
Z jego matką, Marią Kazimierą, przed ślubem widziałam się zaledwie kilka razy – spotkałyśmy się w kawiarni i na samej ceremonii. Zrobiła wtedy dobre wrażenie: spokojna, uprzejma, na zewnątrz aprobowała nasz związek, wypuściła syna bez oporów, nie wtrącała się. Pomyślałam nawet, iż trafiła mi się świetna teściowa. Jakże się myliłam.
Nie zwlekaliśmy z dzieckiem. Zaszłam w ciążę niemal od razu, a przez dziewięć miesięcy żyłam jak królowa. Mąż nosił mnie na rękach – dosłownie i w przenośni. O trzeciej nad ranem obierał mandarynki, rano robił kanapki z awokado, głaskał mój brzuch i szeptał bajki naszemu synowi. A teściowa jakby się nie wtrącała. Tylko czasem przesyłała przez męża upominki – słoiki konfitur, jabłka.
Wtedy nie zwróciłam uwagi, ale niektóre słoiki były zakurzone, dżem scukrzony, a jabłka miały dziwne plamy. Pomyślałam, iż starsza kobieta, może gorzej widzi, w sklepie mogli jej wcisnąć coś nieświeżego. Ale potem urodził się naszy Jasiek – i wszystko się posypało.
Teściowa zaproponowała, żeby trochę u nas pomieszkała – niby żeby pomóc z dzieckiem, a przy okazji wynajmie swoje mieszkanie i będzie dodatkowe wsparcie finansowe. Sławek miał wtedy problemy w pracy, a do tego wzięliśmy kredyt na samochód. Wydało się to rozsądne. Zgodziłam się.
Ale Maria Kazimiera nie tylko przyjechała – ona się wprowadziła. Z ciężarówką rzeczy. A adekwatnie – trudno to nazwać „rzeczami”. To był złom: zakurzone szmaty, niedopasowane kubki, połamane zabawki, tajemnicze pudełka, stosy gazet. Każdego dnia jej „kolekcja” rosła. Zauważyłam nawet, iż w śmietniku pojawiały się opakowania po produktach, których na pewno nie kupowaliśmy.
Aż w końcu pewnego dnia zobaczyłam, jak wraca z wielką torbą. Szarą, brudną, z logo supermarketu. Zajrzałam – i zatrzęsło mną. W środku były przeterminowane produkty: bułki z pleśnią, jogurty tydzień po terminie, banany, które nie tylko sczerniały – zgniły. Niosła to do naszego domu. Do domu, w którym mieszkało nowo narodzone dziecko!
I to wszystko, żeby nas tym karmić! Mnie, będącą w ciąży, a teraz naszego małego Jaśka! Wpadłam w szał. Zażądałam, żeby Sławek rozmawiał z matką. A on… zaczął ją bronić. Mówił, iż wychowała się w biedzie, iż jej matka też tak ich karmiła, zbierała resztki po sąsiadach, wyciągała jedzenie ze śmietników, żeby przeżyć.
– Ale my nie mamy wojny! – krzyknęłam. – Mamy pieniądze! Nie musimy jeść śmieci! Rozumiesz, iż to zagraża zdrowiu dziecka?!
Milczał. W końcu cicho powiedział: „Mama nie chce źle. Stara się”.
Stara się?! Postanowiłam, iż dość. Spakowałam rzeczy, wzięłam syna i wyjechałam do rodziców do Łodzi. Tam jest spokojnie, czysto i nikt nie karmi nas przeterminowanym jedzeniem ze śmietnika.
Postawiłam Sławkowi ultimatum: albo powie matce, żeby wyprowadziła się z naszego mieszkania i zabrała cały swój złom, albo niech zostaje z nią. Ale ja nie wrócę do brudu i wysypiska.
A teraz, dziewczyny, powiedzcie mi szczerze: przesadziłam? Może powinnam postąpić inaczej? Spokojnie wytłumaczyć? Dać szansę? Czy dobrze zrobiłam to, chroniąc swoje dziecko i siebie?
Czasem trzeba postawić granice – choćby jeżeli to boli. Bo zdrowie rodziny jest ważniejsze niż czyjeś przyzwyczajenia.