Teść zaczął przychodzić do nas każdego dnia. Nie mam nic przeciwko gościom, ale zjada wszystko, co mamy. Próbowałem porozmawiać z żoną, ale to bezskuteczne.
Pół roku temu razem z moją żoną, Zofią, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję – przeprowadzkę do innego miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na obrzeżach Łodzi, pracowaliśmy razem w fabryce, i jakoś daliśmy radę. Nie żyliśmy w luksusach, ale też nie głodowaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Nie było kłótni, nie było pretensji. Ale wszystko zmieniło się nagle, gdy w zakładzie zaczęły się zwolnienia. Najpierw “zredukowali” Zofię, potem i mnie.
Oszczędności praktycznie nie mieliśmy – dwoje dzieci, kredyty, a wszystko, co zarabialiśmy, szło na jedzenie i opłaty. Wydawało się, iż świat się wali. Wtedy właśnie pomocną dłoń wyciągnął jej ojciec – mój teść. Mieszkał w innym mieście, w Krakowie, i wynajmował swoją kawalerkę na przedmieściach. Mieszkanie było w kiepskim stanie, wymagało remontu, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową.
Przenieśliśmy się tam – byłem mu naprawdę wdzięczny. W tamtej chwili ten gest wydawał się wybawieniem. Pierwszy miesiąc był koszmarem: pieniędzy brakowało, z trudem starczało na jedzenie dla dzieci i rachunki. Szukałem pracy – bez skutku. Ręce opadały, ale trzymałem się. Zofia zajmowała się domem i dziećmi, a ja starałem się znaleźć cokolwiek, by nie oszaleć.
Gdy dostałem pierwszą zaliczkę w nowej pracy, o mało nie rozpłakałem się. Zacząłem znów oddychać. Pracowałem do nocy. Wracałem późno, ale z uczuciem, iż powoli wychodzimy na prostą. Część pieniędzy zacząłem oddawać teściowi – za czynsz i po prostu w ramach wdzięczności. Myślałem, iż wszystko się układa. Okazało się, iż to dopiero początek.
Teść zaczął przyjeżdżać. Często. Najpierw “tylko na chwilę”, potem “na obiad z wnukami”, aż w końcu – codziennie. I, niestety, nie po to, by pomóc. Nie, żeby coś naprawić, uprać, posiedzieć z dziećmi. Siadał w kuchni, włączał telewizor i jadł. Wszystko. Co. Było.
Zofia gotowała – śniadanie, obiad, kolację. A ja, wracając do domu, znajdowałem tylko pusty garnek. Zauważyłem, iż z lodówki znikają produkty. Milczałem. Znosiłem. Ale w końcu ona sama zaczęła narzekać: zmęczona. Mówi, iż gotuje od rana do wieczora, a jedzenie – znika. A ja patrzę na nią i myślę: no, dzieci mamy dwoje… po co nam trzeci, dorosły?
Postanowiłem coś z tym zrobić. Zasiadłem do rozmowy z teściem. Bez krzyku, spokojnie. Wytłumaczyłem, iż rozumiemy jego sytuację, iż jesteśmy wdzięczni za mieszkanie, iż jest częścią rodziny, ale… nam też nie jest łatwo. Skinął głową, powiedział, iż rozumie. I na jakiś czas odpuścił. Zaczął przynosić ze sobą drożdżówki, raz choćby kupił kurczaka. Ale po paru tygodniach to jego “zapał” minął. Wrócił do starego schematu – jabłko dla wnuków, a sam siadał do naszej kolacji.
Znów porozmawiałem z Zofią. Ale tylko wzruszyła ramionami: “Ojciec nam pomógł… to jego mieszkanie… po prostu kocha dzieci”. Koniec. Argumenty się skończyły. A moje nerwy też. Haruję od rana do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w dziurawych butach i noszę starą kurtkę. A w środku tego wszystkiego – człowiek, który przychodzi i opróżnia lodówkę, jakby tu mieszkał.
Nie mam wsparcia. Moi rodzice daleko, znajomi mają własnych problemów po uszy. Teść niczego nie widzi, żona – jakby nie chciała widzieć. Nie wiem, co robić. Tak, pomógł nam. Ale jak długo to jeszcze potrwa? Jestem zmęczony. Nie czuję już, iż to mój dom.
A tymczasem tkwimy tu. Fabryka, na której kiedyś pracowaliśmy, całkiem upadła. Koledzy rozjechali się po świecie, nikt nie wraca. Stojimy na krawędzi. I z każdym dniem ten dom, który na początku był nadzieją, coraz bardziej przypomina klatkę.