Teść odwiedza nas codziennie. Lubię gości, ale on zjada wszystko: rozmowy z żoną nic nie dają.

twojacena.pl 2 dni temu

Teść zaczął przychodzić do nas codziennie. Nie mam nic przeciwko gościom, ale pochłania wszystko, co mamy w domu. Próbowałem porozmawiać z żoną, ale to bezskuteczne.

Pół roku temu razem z moją żoną, Weroniką, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję — przeprowadzkę do innego miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na obrzeżach Łodzi, pracowaliśmy razem w fabryce i jakoś się dawało. Nie żyliśmy w luksusach, ale też nie głodowaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Nie było kłótni, nie było pretensji. Wszystko zmieniło się nagle, gdy w fabryce zaczęły się zwolnienia. Najpierw „zredukowano” Weronikę, potem i mnie.

Osóbności prawie nie mieliśmy — dwoje dzieci, kredyty, a wszystko, co zarabialiśmy, szło na jedzenie i rachunki. Czułem, jak świat się wali. Wtedy właśnie wyciągnął do nas rękę jej ojciec — mój teść. Mieszkał w innym mieście, w Poznaniu, i wynajmował swoją kawalerkę na peryferiach. Mieszkanie było w kiepskim stanie, wymagało remontu, ale zawsze był dach nad głową.

Przenieśliśmy się tam — byłem mu naprawdę wdzięczny. To, co wtedy zrobił, wydawało się ratunkiem. Pierwszy miesiąc był piekłem: pieniędzy brakowało, z ostatnich sił walczyliśmy o jedzenie dla dzieci, opłacaliśmy rachunki. Szukałem pracy — bez skutku. Ręce opadały, ale trzymałem się. Weronika zajmowała się domem i dziećmi, a ja próbowałem znaleźć cokolwiek, żeby nie zwariować.

Gdy dostałem pierwszą wypłatę w nowej pracy, omal się nie rozpłakałem. Znów mogłem oddychać. Pracowałem do nocy. Wracałem późno, ale z przekonaniem, iż jakoś się wygrzebujemy. Część pieniędzy oddawałem teściowi — za rachunki i tak, z wdzięczności. Myślałem, iż wszystko się układa. Ale okazało się, iż dopiero się zaczyna.

Teść zaczął przyjeżdżać. Często. Najpierw „tylko na chwilę”, potem „na obiad z wnukami”, aż w końcu — codziennie. I niestety, nie po to, żeby pomóc. Nie, by coś naprawić, posprzątać, zająć się dziećmi. Siadał w kuchni, włączał telewizor i jadł. Wszystko. Co. Znalazł.

Weronika gotowała — śniadanie, obiad, kolację. A ja, wracając do domu, znajdowałem tylko puste garnki. Zauważyłem, iż z lodówki znikały produkty. Milczałem. Znosiłem. Ale w pewnym momencie ona sama zaczęła narzekać: iż jest zmęczona. Mówi, iż gotuje od rana do wieczora, a jedzenie — znika. A ja patrzę na nią i myślę: no, dzieci mamy dwoje… po co nam trzeci, dorosły?

Zebrałem się w sobie. Usiadłem z teściem, żeby porozmawiać. Bez krzyku, spokojnie. Wytłumaczyłem, iż rozumiemy, iż jesteśmy wdzięczni za mieszkanie, iż jest rodziną, ale… nam też nie jest łatwo. Skinął głową, powiedział, iż rozumie. I na jakiś czas dał spokój. Zaczął choćby przynosić ze sobą drożdżówki, raz choćby wziął kurczaka. Ale po kilku tygodniach ta jego „gorliwość” minęła. Wrócił do starego zwyczaju — jabłko wnukom, a sam zabiera się do naszej kolacji.

Znowu porozmawiałem z Weroniką. Ale tylko wzruszyła ramionami: „Tata nam pomógł… to jego mieszkanie… on po prostu kocha dzieci”. Tyle. Argumenty się skończyły. A moje nerwy też. Haruję od świtu do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w dziurawych butach i noszę starą kurtkę. A w tym wszystkim — człowiek, który przychodzi i wyjada lodówkę, jakby tu mieszkał.

Nie mam wsparcia. Moi rodzice są daleko, znajomi mają własnych problemów po uszy. Teść niczego nie widzi, żona — jakby nie chciała widzieć. I nie wiem, co robić. Tak, pomógł. Ale jak długo to jeszcze potrwa? Jestem zmęczony. Nie czuję już, iż mam dom.

A tymczasem wciąż tu jesteśmy. Fabryka, w której kiedyś pracowaliśmy, ostatecznie upadła. Koledzy rozjechali się po kraju, nikt nie wraca. Stojimy na krawędzi. I czuję, jak z każdym dniem ten dom, który na początku dał nam nadzieję, coraz bardziej staje się klatką.

Idź do oryginalnego materiału