Teść odwiedza nas codziennie i pochłania wszystkie zapasy: rozmowy z żoną nie dają efektu

polregion.pl 5 godzin temu

Teść zaczął przychodzić do nas codziennie. Nie mam nic przeciwko gościom, ale pożera wszystko, co mamy w domu. Próbowałem porozmawiać z żoną, ale to bez sensu.

Pół roku temu razem z Anią, moją żoną, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję – przeprowadzkę do innego miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na obrzeżach Łodzi, pracowaliśmy razem w fabryce, i jakoś dawaliśmy radę. Nie żyliśmy w luksusach, ale też nie głodowaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Nie było kłótni, nie było pretensji. Ale wszystko zmieniło się nagle, kiedy w fabryce zaczęły się zwolnienia. Najpierw „zmniejszono etat” Ani, potem i mnie.

Oszczędności mieliśmy kilka – dwoje dzieci, kredyty, a cała pensja szła na jedzenie i rachunki. Wydawało się, iż świat się wali. I wtedy wyciągnął do nas rękę jej ojciec – mój teść. Mieszkał w innym mieście, we Wrocławiu, i wynajmował swoją kawalerkę na przedmieściach. Mieszkanie było w kiepskim stanie, wymagało remontu, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową.

Przenieśliśmy się tam – byłem mu naprawdę wdzięczny. W tamtej chwili to wydawało się zbawieniem. Pierwszy miesiąc to był koszmar: pieniędzy brak, z ostatnich sił walczyliśmy, by dzieci miały co jeść, by zapłacić rachunki. Szukałem pracy – bez skutku. Ręce opadały, ale trzymałem się. Ania zajmowała się domem i dziećmi, a ja próbowałem znaleźć cokolwiek, żeby nie zwariować.

Kiedy dostałem pierwszą zaliczkę w nowej pracy, o mało nie rozpłakałem się. Znów mogłem oddychać. Pracowałem do nocy. Wracałem późno, ale z poczuciem, iż powoli wychodzimy na prostą. Część pieniędzy zacząłem oddawać teściowi – za czynsz i w podzięce. Myślałem, iż wszystko się układa. Ale okazało się – to dopiero początek.

Teść zaczął przyjeżdżać. Najpierw „tylko na chwilę”, potem „na obiad z wnukami”, aż w końcu – codziennie. I niestety, nie po to, by pomóc. Nie prał, nie naprawiał, nie siedział z dziećmi. Siadał w kuchni, włączał telewizor i jadł. Wszystko. Co. Było.

Ania gotowała – śniadanie, obiad, kolację. A ja, wracając do domu, znajdowałem tylko pusty garnek. Zauważyłem, iż z lodówki znikają produkty. Milczałem. Znosiłem. Ale w pewnym momencie i ona zaczęła narzekać: już nie daje rady. Mówi, iż gotuje od rana do wieczora, a jedzenie – znika. A ja patrzę na nią i myślę: no, dzieci mamy dwoje… po co nam trzeci, dorosły?

Postanowiłem działać. Usiadłem z teściem, bez krzyku, spokojnie. Wytłumaczyłem, iż rozumiemy, iż jesteśmy wdzięczni za mieszkanie, iż jest rodziną, ale… nam też nie jest łatwo. Pokiwał głową, powiedział, iż rozumie. I na chwilę odpuścił. Zaczął przynosić ze sobą drożdżówki, raz choćby przytaszczył kurczaka. Ale po tygodniu to jego „zaangażowanie” wyparowało. Wrócił do starych nawyków – jabłko wnukom, a sam – do naszej kolacji.

Znowu porozmawiałem z Anią. Ale tylko wzruszyła ramionami: „Tata nam pomógł… to jego mieszkanie… on po prostu kocha dzieci”. I tyle. Argumenty się skończyły. A ja tracę cierpliwość. Haruję od rana do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w dziurawych butach i noszę starą kurtkę. A w środku tego wszystkiego – człowiek, który przychodzi i opróżnia lodówkę, jakby tu mieszkał.

Nie mam wsparcia. Moi rodzice są daleko, znajomi mają własne problemy po uszy. Teść nic nie widzi, żona – jakby nie chciała widzieć. Nie wiem, co robić. Tak, pomógł nam. Ale jak długo to jeszcze potrwa? Jestem zmęczony. Nie czuję już, iż mam dom.

A tymczasem tkwimy tu. Fabryka, w której kiedyś pracowaliśmy, ostatecznie upadła. Koledzy rozjechali się po kraju, nikt nie wraca. Stojimy na krawędzi. I z każdym dniem to mieszkanie, które na początku było nadzieją, coraz bardziej przypomina klatkę.

Idź do oryginalnego materiału