Dziś znów przyszedł – mój teść, codziennie go mamy w domu. Gości nie odmawiam, ale on zjada dosłownie wszystko. Próbowałem porozmawiać z żoną, ale to jak rozmowa ze ścianą.
Minęło pół roku, odkąd wraz z moją żoną, Zosią, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję – opuściliśmy rodzinne miasto. Wcześniej mieszkaliśmy na peryferiach Łodzi, razem pracowaliśmy w fabryce. Życie nie było luksusowe, ale mieliśmy co jeść. Rozumieliśmy się bez słów. Żadnych kłótni, żadnych pretensji. Wszystko zmieniło się nagle, gdy w zakładzie zaczęto zwalniać. Najpierw Zosię, potem mnie.
Oszczędności? Prawie żadnych – dwoje dzieci, kredyty, a każda pensja szła na jedzenie i rachunki. Czułem, jak świat wali mi się na głowę. I wtedy pomocną dłoń wyciągnął jej ojciec. Mieszkał w Gdańsku, wynajmował małe mieszkanie na przedmieściu. Mieszkanie było w opłakanym stanie, ale przynajmniej był dach nad głową.
Przenieśliśmy się tam – byłem mu naprawdę wdzięczny. W tamtej chwili to wydawało się ratunkiem. Pierwszy miesiąc był koszmarem: ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, oszczędzaliśmy na jedzeniu dla dzieci, spłacaliśmy rachunki. Szukałem pracy – bez skutku. Czułem rozpacz, ale trzymałem się. Zosia zajmowała się domem, ja starałem się znaleźć cokolwiek, by nie zwariować.
Kiedy dostałem pierwsze zaliczki w nowej pracy, prawie się rozpłakałem. Zacząłem znowu oddychać. Pracowałem do nocy. Wracałem zmęczony, ale z nadzieją, iż wygramy. Część pieniędzy oddawałem teściowi – za rachunki i jako podziękowanie. Myślałem, iż wszystko się ułoży. Okazało się, iż to dopiero początek.
Teść zaczął przychodzić. Często. Najpierw „tylko na chwilę”, potem „na obiad z wnukami”, w końcu – codziennie. I niestety, nie po to, by pomóc. Nie prał, nie naprawiał, nie zajmował się dziećmi. Siadał w kuchni, włączał telewizor i jadł. Wszystko. Co. Było.
Zosia gotowała – śniadania, obiady, kolacje. A ja, wracając, znajdowałem puste garnki. Zauważyłem, iż znikają zapasy z lodówki. Milczałem. Znosiłem. Ale któregoś dnia i ona zaczęła narzekać – iż jest zmęczona, iż gotuje od rana do wieczora, a jedzenie znika. A ja na nią patrzę i myślę: no, dzieci mamy dwoje… po co nam trzeci, dorosły?
Postanowiłem działać. Porozmawiałem z teściem – bez krzyków, spokojnie. Wytłumaczyłem, iż doceniamy jego pomoc, iż jest rodziną, ale… sami ledwo dajemy radę. Skinął głową, powiedział, iż rozumie. I na jakiś czas dał spokój. Zaczął choćby przynosić ze sobą drożdżówki, raz choćby przytargał kurczaka. Ale po dwóch tygodniach jego „gorliwość” się skończyła. Wrócił do starego nawyku – jabłko dla wnuków, a resztę naszego jedzenia dla siebie.
Znowu poruszyłem temat z Zosią. Wzruszyła tylko ramionami: „Tata nam pomógł… to jego mieszkanie… po prostu kocha dzieci”. Koniec dyskusji. A ja? Nerwy na granicy wytrzymałości. Haruję od świtu do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w podartych butach i starej kurtce. A w tym wszystkim on – przychodzi i opróżnia lodówkę, jakby tu mieszkał.
Nie mam oparcia. Moi rodzie daleko, przyjaciele mają swoje problemy. Teść niczego nie widzi, żona udaje, iż nie widzi. I nie wiem, co robić. Tak, pomógł. Ale jak długo jeszcze to potrwa? Jestem zmęczony. Nie czuję już, iż to mój dom.
A my tu tkwimy. Fabryka, w której kiedyś pracowaliśmy, ostatecznie upadła. Kolegów rozniosło po Polsce, nikt nie wraca. Stojimy nad przepaścią. I z każdym dniem ten dom, który miał być nowym początkiem, coraz bardziej przypomina klatkę.