Dzisiaj minął tydzień, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie. Wyrzuciłam za drzwi własnego syna i jego żonę. I wiecie co? Nie czuję żalu. Ani odrobiny. Bo to była już ostatnia kropla. Sami zmusili mnie do tej decyzji.
Wszystko zaczęło się pół roku temu. Wróciłam po pracy do domu, zmęczona, marząc tylko o filiżance herbaty i spokoju. A tam? W kuchni mój syn Kacper i jego żona Zosia. Ona kroi kiełbasę, on siedzi przy stole, czyta gazetę i uśmiecha się, jakby nigdy nic:
— Cześć, mamo! Postanowiliśmy cię odwiedzić!
Na początku wydawało się niewinne. Zawsze się cieszę, gdy Kacper wpada z wizytą. Ale gwałtownie zrozumiałam: to nie była wizyta. To była przeprowadzka. Bez zapytania, bez ostrzeżenia. Po prostu weszli do mojego mieszkania i zostali.
Okazało się, iż wyrzucili ich z wynajmowanego lokalu — pół roku nie płacili czynszu. Przecież mówiłam: nie żyjcie ponad stan! Znajdźcie coś skromniejszego, oszczędzajcie. Ale nie. Oni chcieli tylko centrum, remont w standardzie, balkon z widokiem. A gdy wszystko się posypało — biegli do mamy.
— Mamo, tylko na tydzień. Obiecuję, szukamy już mieszkania — zapewniał mnie syn.
Ja, głupia, uwierzyłam. Pomyślałam: no dobrze, tydzień to jeszcze nic. W końcu rodzina. Trzeba pomóc. Gdybym tylko wiedziała, co z tego wyniknie…
Minął tydzień. Potem drugi. W końcu trzeci miesiąc. Nikt choćby nie myślał o szukaniu nowego lokum. Za to gwałtownie się tu zadomowili. Żyli, jakby to było ich — bez pytań, bez pomocy. A Zosia… Boże, jak bardzo się myliłam.
Nie gotowała, nie sprzątała. Całe dnie spędzała u koleżanek, a gdy była w domu — leżała na sofie z telefonem. Ja wracałam z pracy, gotowałam obiad, zmywałam naczynia, a ona — jak kuracjuszka w sanatorium. choćby kubka po sobie nie umyła.
Pewnego dnia delikatnie zasugerowałam: może warto pomyśleć o dodatkowej pracy? Byłoby wam lżej. I usłyszałam w odpowiedzi:
— Wiemy, jak żyć. Dziękujemy za troskę.
Ja ich żywiłam, płaciłam za prąd, wodę, gaz. Oni nie dorzucali się do grosza. A do tego jeszcze urządzali awantury, gdy coś nie szło po ich myśli. Każda moja uwaga kończyła się burzą.
I tak, tydzień temu. Późny wieczór. Leżę w łóżku, nie mogę zasnąć. W pokoju obok ryczy telewizor, Kacper i Zosia śmieją się, dyskutują. A ja muszę wstać o szóstej. Wyszłam do nich:
— Ludzie, wy w ogóle zamierzacie spać? Ja jutro do pracy!
— Mamo, nie zaczynaj — rzucił Kacper.
— Pani Danuto, bez histerii — dodała Zosia, choćby się nie odwracając.
Poczułam, jak coś we mnie pęka.
— Pakujcie się. Jutro was tu nie ma.
— Co?
— Słyszeliście. Zbierajcie się. Albo ja zacznę.
Gdy odwróciłam się, by wyjść, Zosia prychnęła. To był błąd. Wzięłam trzy duże torby i zaczęłam pakować ich rzeczy. Próbowali mnie zatrzymać, błagali, ale było za późno.
— Albo wychodzicie teraz, albo dzwonię na policję.
Pół godziny później ich rzeczy stały w przedpokoju. Zabralam klucze. Żadnych łez, żadnych przeprosin. Tylko irytacja i pretensje. Ale już mnie to nie obchodziło. Zamknęłam drzwi. Zasunęłam rygle. I usiadłam. Po raz pierwszy od pół roku — w ciszy.
Nie wiem, dokąd poszli. Zosia ma rodziców, mnóstwo koleżanek, zawsze znajdzie się kanapa. Na pewno sobie poradzą.
Nie żałuję. Postąpiłam adekwatnie. Bo to mój dom. Moja twierdza. I nie pozwolę, by ktoś deptał ją brudnymi butami. choćby jeżeli to mój własny syn.